Szatan a kompot z dyni

Kompot z dyni ubóstwiam ja bardzo. Smak z dzieciństwa, który w przeciwieństwie do flaków, smakował mi zawsze, odkąd tylko pamięcią sięgam.

Teraz okazuje się, że dynia to symbol wyznawców Szatana i kto spożywa dynię, albo ją drąży, robi to celem skontaktowania się z samym Lucyperem i będzie potępiony na wieki wieków amen. Tyle razy piłem ja ten kompot, że nieświadomie nawet stałem się satanistą. A kto mnie truł tym diabelskim napitkiem od lat najmłodszych? Kto nasączał moje niewinne ciało i duszę tym wywarem piekielnym? Kto oddawał mnie w łapy czarta? Babcia! Ta sama babcia, która słucha Radiamaria od samego rana, która miała butelkę wody z Lichenia w kształcie Matki Boskiej z niebieskiego plastiku, ta sama babcia, która ma trójwymiarowego papieża na półce.

Teraz już rozumiem dlaczego tak łatwo oddawałem się rozmaitym pokusom i grzechowi. Byłem nasączony tym jadem, tą trucizną z szatańskiego warzywa. Babcia zresztą dodawała tam innych piekielnych składników – cukier, który wiadomo, że również diabeł wymyślił, bo z cukru cukrzyca się robi; goździki – również diabelstwo, kształt rogaty mają, Lucyfer to na ziemię sprowadził; najgorszy zaś z tego wszystkiego jest ocet. Ocet wiadomo kto stworzył i dlaczego –  czart, żeby ludzie robili zaprawy z ogórków i przez to rosło spożycie wódki.

Za coś ty mnie babciu truła? Czemuś duszę niewinną zgubić chciała? Żeby to jeszcze jedną! Całą rodzinę truła babcia tym lucyperskim napitkiem, toż my wszyscy jak nic do piekła pójdziemy!

Najgorsze, że to wszystko z premedytacją. Niemożliwe jest bowiem, żeby babcia, osoba religijnie najbardziej świadoma, która potrafi wszystkie zwrotki, wszystkich kościelnych piosenek, nie wiedziała, że dynia to warzywo Lucyfera! Po innych domach, ultrakatolickich przecież, również widywało się, jak drążą te dynie na chwałę Szatanowi! Czy to nie spisek? Czy to nie zmowa jakaś piekielna?

Cóż zrobić…tyle się przez całe życie tego kompotu nachlał człowiek, że ratunku już dla mnie nie ma. Otchłań przede mną. Nie Czyściec nawet, a wieczne potępienie. Takie mam pocieszenie, że większość rodziny też chlała ten kompot bez umiaru. Każdy łyk to jeden krok w piekielne przedsionki. Jakże ręce zacierał Belzebub w takich chwilach! To lepsze niż cyrografy!

Jakby to było dziś: przed oczami mam te dynie, leżące wydrążone w babcinej kuchni. Jakże inaczej teraz rozumiem jej uśmieszek pod nosem! Jakże inaczej rozumiem teraz te dolewki diabelskiej esencji grzechu!

Babcia sama jakoś kompotu z dyni nie pijała. To właśnie tak się załatwia konkurencję! Wiadomo, że do Królestwa Bożego wejdzie tylko sto czterdzieści tysiące wiernych, trzeba więc jakoś zwiększyć swoje szansę, piłując gałąź na której siedzą inni chętni, pragnący zaznać raju. Choćby kubkiem kompociku z dyni.

Putin ma raka, a Obama?

Kim Dzong Un kiedy zniknął z ekranów na dni czterdzieści, był podejrzewany o nagłe zejście. Rozmaite teorie głosiły, że Umiłowany Przywódca, Niezwyciężony i Niepokonany, cierpi na śmiertelne choroby, jeśli w ogóle już nie umarł. Głównie miały mu zaszkodzić szwajcarskie sery, które jedzone w nadmiarze, wywołują gorączkę krwotoczną, sepsę i tyfus. Północnokoreańska telewizja ogłosiła, że Umiłowany cierpi na zwykły dyskomfort (w Polsce standardowe 7 dni zwolnienia), więc media na świecie w zezwierzęcony sposób szukały faktycznych objaśnień takiego oświadczenia (że zastrzelony, że rzucony psom na pożarcie, gruźlica, udar mózgu, że leży pod respiratorem, a rodzina usiłuje wyrwać rurę z tlenem). Kiedy Niezwyciężony i Niepokonany pokazał się światu o lasce, okazało się, że miał po prostu cystę na kostce, która według naukowców cywilizowanego świata, zrobiła mu się od nadmiernego czołgania.

Kiedy już Kim Dzong Un wyzdrowiał, media rzuciły się z diagnozami na Władymira Putina. Skoro ma taką gębę opuchniętą, to znaczy, że posiada najwyższej zjadliwości raka, że lekarze z byłej NRD, robią co w ich mocy, aby utrzymać go przy życiu (i na jaką cholerę uprawiać zdrowy styl życia, nie pić wódki i nie łobuzować?). Wielu nie miało by nic przeciwko, żeby obejrzeć pogrzeb państwowy na Placu Czerwonym, transmisja z pogrzebu Breżniewa, szła w polskiej telewizji na żywo; wielu wyległoby na place w radości, machając brzozowymi gałązkami.

Ta sprawa jednak wyjedzie w praniu. Nawet Hugo Chavez nie wykręcił się od Kostuchy, na Kubę uciekał, do promotora Fidela ale i tam go znalazła, przyszła, machnęła kosą i już się smaży w piekle.

Strach pomyśleć na co cierpi trzy czwarte naszej „klasy” politycznej, jeśli nie cała. Może nie są śmiertelne choroby psychiczne, dewiacje i neurastenia, ale żyć nie pomagają. Ani im, ani nam.

Strach pomyśleć na co choruje Barak Obama! Słaby, mizerny on. Chudzieńki. Żre go coś od środka. Pewnie jakaś wstydliwa choroba, taka której można nabawić się w nieprzyzwoitym miejscu, z nieprzyzwoitymi paniami, które nie posiadają aktualnych badań zdrowotnych. I taki w ONZ przemawia! Do matek z dziećmi! Do ludzi religijnych i familijnych! Miejmy nadzieję, że media szybko wytropią jakie schorzenie trapi prezydenta USA, bo przecież chodzi tu o moralność całego świata!

 

Płacze pani leśniczowa…

Płacze pani leśniczowa, w domku przy akacji,

Bo leśniczy przed dziewiątą miał być na kolacji.

Tak się godzin wyznaczonych zawsze pilnie trzyma,

A tu już po jedenastej! Leśniczego nie ma!

 

Wszystko stygnie: zupa z koprem, na rosołku z jeża,

Bażant, zając, trufle w winie, udka nietoperza.

Tatar z łosia, pstrąg wędzony o porannym brzasku,

A na deser śliwowica wypędzona w lasku.

 

Może mu się co zdarzyło? Może go napadli?

Może z ubrań oskubali i siekierkę skradli?

To na pewno podleśniczy z podleśniczątkami!

Marzy mu się awans przecież – dniami i nocami!

 

Nagle zjawia się leśniczy, chwieje się zatacza…

„Gdzieś ty bywał, gdzieś ty łaził!? Przecież ja tu płaczę!”

A leśniczy wybełkotał coś niezrozumiale,

Trzasnął drzwiami, chlapnął furtką i poszedł gdzieś dalej…

 

 

Polak nigdy nie zmądrzeje. Zwłaszcza w kuchni

Czasami człowiek, a już zwłaszcza leśnik, ma potrzebę zrehabilitowania się w oczach domowników jeśli chodzi o kulinaria. Jak nie wyszedł dewolaj, to może karpatka się uda? Nie święci garnki lepią przecież, a taka karpatka powinna pomóc wrócić człowiekowi na swój domowy piedestał. Ponieważ jest wypiekiem ambitnym.

Oczywiście nie żadna tam karpatka z paczki, konserwant na konserwancie. Najprawdziwsza, z ciasta parzonego (cokolwiek to oznacza), polska karpatka.

Każdy kto ma nieco oleju w głowie, zacząłby od czegoś nieskomplikowanego, acz wyszukanego. Może od sernika na zimno. Też przecież smaczny. Natomiast za karpatkę bierze się człowiek z przerostem ambicji i bez piątej klepki.

Oczywiście sam z głowy nie wymyślisz przepisu, trzeba go wziąć z internetu, a tam przepisów mrowie, jak Chińczyków w prowincji Chengdu, każdy jeden niby dobry i prosty. Wszystkie podobne do siebie i każdy opatrzony komentarzem, że wspaniale wyszło, smacznie, że rodzina zjadła od razu wszystko i inne tam terefere.

Najbardziej denerwujące w przepisach są proporcje. Raz każą wziąć czegoś szklankę, raz sto gram, raz dwie łyżki. Szklanka szklance nierówna, waga wprawdzie jest, ale na łyżkę można nałożyć i dużo i mało. Od tego wszystkiego cały czas się we łbie miesza, człowiek do garnka pakuje nie to co powinien, albo w ilości  niezalecanej. Przepis powinien być maksymalnie prosty: litr wody, kostka masła, zagotować. Po żołniersku, jak grochówka, a nie jakieś wybajdurzone szczególiki, przy których  można dostać udaru.

Kiedy już przebrnął człowiek przez rozmaite etapy tej udręki, patrzy sobie przez szybkę piekarnika, jak mu tam ciasto będzie się formowało w pagórki i wzniesienia, które niektórym przypominają Howerlę. Pierwsza minuta nerwowego oczekiwania i oto na moich oczach rozpoczęło się prawdziwe misterium. Misterium dosyć szybko przemieniło się w coś, co przypomina bardziej powierzchnię ciemnej strony księżyca. Jakieś malutkie kratery po meteorach. Jakieś małe, nieczynne wulkanki. Sodoma i Gomora. Dodatkowo, w całym tym zamęcie, pośród mikserów, misek, kapiącego ciasta, zapomniało się wymościć blachę papierem do pieczenia. Ciężko było ten krajobraz oderwać. Całość z daleka przypominała podeptanego gofra.

A tu zabrakło składników na poprawkę. Szybko do sklepu! Oczywiście człowiek nie byłby sobą, gdyby i tak nie zapomniał kupić mąki, toteż na poprawkę został jedna, jedyna szklanka. Drugi raz do sklepu nie pójdę!

Poprawka na początku wyrosła pięknie, a potem klapnęła i placek karpatki wyglądał jak boisko piłkarskie. Płaski. Równy. Tylko bramki rozstawić. Tak się kończą próby regulowania temperatury podczas pieczenia. Ma się bowiem zdolność analizowania i żyłkę eksperymentatora.

Ciasta zostało jeszcze na dwa placki.

Jakoś tam wyrosły. Karpat nie przypominają, ale od biedy mogą być, na pierwszy raz i tak znakomite!

Krem to już była bułka z masłem, choć się jakieś grudki cholerne porobiły, ale się je zlikwidowało dzięki tytanicznej pracy i szybkiemu, bardzo nienaturalnemu mieszaniu.

Całość po przełożeniu placków kremem, wyglądała inaczej niż to co na zdjęciach w przepisach. Dużo inaczej. Ale na pierwszy raz i tak dobrze. Przyszła pora na obiektywną ocenę z zewnątrz.

Ciężko człowiekowi na sercu, kiedy efekt jego całodziennej pracy, zostaje oceniony za pomocą śmiechu i to nie  śmiechu radosnego, a śmiechu w stylu „co to jest?”. Dość powiedzieć, że ciasto przy krojeniu po prostu się łamało. Dało się zjeść i owszem, przecież nikt drugiemu przykrości nie zrobi, zje kawałeczek, bo wystarczy spojrzeć po kuchni, jakie się tu rewolucje odbywały, żeby stworzyć ten wysuszony spłachetek.

Dzień zmarnowany. Masło. Mąka. Jajka…Co by powiedział Kaziuk z „Konopielki”, który Hańdzi za jedno rozdeptane jajko, naładował po grzbiecie? Toż to jakby cisnąć te jaja o ścianę! Czy to jajka na drzewach rosną?

Wszystko to przez te cholerne przepisy z internetu! Kiedyś ich, cholera, nie było, przepisy były napisane odręcznie w zeszycie, nikt pod nimi nie wypisywał kłamliwych komentarzy, które uczciwego człowieka zwiodły na kuchenne manowce! Nikt nie zamieszczał fałszywych świadectw w postaci zdjęć udanych wypieków!

Wieczorem, jak przed snem człowiek zamknął oczy, ujrzał karpatkę. Oż gadzino! Cała wylądowała w koszu.

Najważniejsze co musiałem zapamiętać z tej nieszczęsnej lekcji to to, że więcej niekoniecznie oznacza lepiej. Więcej mąki w cieście, nie oznacza wcale, że będzie więcej karpatki do zjedzenia, o nie. Takie myślenie prowadzi do klęski. Komentarze zaś na stronach z przepisami piszą najprawdopodobniej namówieni i przekupieni rodzina i przyjaciele.

No i ten cholerny gender. Kiedyś istoty płci męskiej nie piekły ciasta, trzymały się z daleka od kuchni, porządek naturalny świata był zachowany i nikt nie musiał świecić oczami po raz kolejny za swoje kuchenne dokonania.

 

Który lepszy? Putin czy Obama?

Ciężko to rozsądzić, bo oba mądre, jeden mądrzejszy od drugiego nawet, bo przecież dureń prezydentem zostać nie może w takim dużym kraju jak USA czy Rosja. Mniejszemu krajowi może się przytrafić matoł na urzędzie, ale w większym państwie, więcej jest mądrych ludzi, to już oni nie pozwolą, żeby idiota został głową państwa.

Putin zdaje się bardziej jest wysportowany, pływać potrafi, na koniu jeździ znakomicie, w tajdze poradziłby i z niedźwiedziem i ze żmiją, a Obama w golfa gra tylko, niemęski to sport, dla lalusiów. Nie ma tam fauli i czerwonych kartek, choć kijów od cholery ma każdy jeden gracz i byłoby się czym okładać. Cóż z tego, skoro woli w zawodnikach nie ma.

Obama ma włosy lepsze. Wprawdzie kręcone, też mało męskie, no ale przynajmniej krótko się strzyże. Putin włosów ma już niedużo, a to niedobrze, bo znaczy że za dużo myśli. Od myślenia włosy wychodzą. A jak myśli to wiadomo, że knuje. A jak knuje to wiadomo przeciwko komu. Knucie zawsze kończy się bijatyką i rozróbą. Wystarczy na stadiony popatrzeć. Najwięcej biją się tam łysi myśliciele.

Putin ma ruble. Słabe to pieniądze, coś jakby te japońskie jeny czy indyjskie rupie, wstyd w portfelu trzymać ze zdjęciami rodziny. Obama ma dolary. Nawet wypłatę w dolarach dostaje! Wystarczy dzieciaka zapytać co by wolał na komunię – ruble czy dolary, wiadomo jaka odpowiedź padnie. Dlatego Putin też ma „zielonych” od cholery, tyle, że nieoficjalnie. Pieniądz nieoficjalny wprawdzie ma moc nabywczą nawet i większą od oficjalnego, ale cóż człowiekowi z bogactwa, skoro przed ludźmi trzeba je ukrywać?

Nigdy nie słyszano, żeby po Kremlu ktoś łaził z nożami. Po Białym Domu latają z nimi jak chcą i kiedy chcą. Jeszcze kiedy kogo zarżną. Widocznie Putin znaczniejszy, skoro lepiej pilnują, albo rzadszy osobnik, a Obamów w Ameryce pewnie jak psów na jarmarku, nowego sobie Ameryka najwyżej wybierze.

Putin  to rozwodnik, a wiadomo, że w historii świata, tylko kilku gorszych było od rozwodnika. Judasz. Barabasz. Nawet Hitler nie chciał umrzeć żyjąc w konkubinacie i ożenił się przed śmiercią (normalny człowiek się spowiada, a Hitler się ożenił, ciężko to pojąć). Obama ma żonę ślubną, od zawsze tę samą, taką co i ugotować potrafi, przytuli, a jeszcze i sama pracuje, swoje pieniądze ma. Skarb prawdziwy.

Putin mówi po rusku. Ponoć i po niemiecku gada niezgorzej, ale dla Polaka co to za umiejętności. Każdy u nas umie i po rusku i po niemiecku. Przynajmniej podstawowe zwroty: „ręce do góry” i „uwaga”. Obama umie po angielsku. Wszędzie się dogada. Wszędzie robotę znajdzie. Prezydentem Unii mógłby zostać z marszu.

I ten dobry i ten niekiepski. Gdyby były wybory na prezydenta całego świata, nie wiadomo na kogo by przyszło glosować – taka różnica między nimi, jak między pyzą a bezą.

 

Przede wszystkim PR głupcze!

Kiedyś jedna redaktorka z telewizji, zapytała się leśniczego i zastępcy nadleśniczego z którymi akurat rozmawiała, kto jest aktualnie ministrem środowiska. Spojrzeli po sobie jak te dwa barany na rzeź idące i próbowali ratować sytuację:

– Przedtem był Korolec, zapamiętałem bo się dobrze rymuje – tłumaczył leśniczy – A ten nowy jakiś taki brodaty, niewyraźny. Pewnie jakiś socjolog albo filozof.

Zastępcy nie wypadało odpowiadać w podobnie nieodpowiedzialnym stylu i zasłonił się chwilowym brakiem pamięci:

– No właśnie wyleciało mi z głowy…

Ledwie redaktorka odwróciła się, żeby kamerzyście powiedzieć co ma nakręcić, a już zastępca napadł na leśniczego, że nie może tak mówić, bo przecież „możemy być nagrywani!”. Leśniczy odparł, że to chyba nic dziwnego, że jak jest telewizja to nagrywa, że lepiej się zastanowić kto ją nasłał, gadzinę, czy przypadkiem nie jakaś ekologiczna zgraja, która tylko czyha na potknięcia Służby Leśnej.

Przy innej okazji, jedna pani redaktorka, też z telewizji, w dodatku regionalnej, przyjechała nakręcić jakiś materiał o lesie. Wszyscy się dziwili, że w telewizorze taka mała, zgrabna osoba, a tu z auta wyszedł kawał kobiety, wyższej niż całe bractwo leśne. Wszystko było pięknie i ładnie, ognisko pożegnalne udało się znakomicie i prawdę powiedziawszy aż za bardzo, bo pani redaktorka zanieczyściła pojazd służbowy Lasów Państwowych. Od tej pory części pracowników nadleśnictwa, serwis w telewizji regionalnej kojarzył się z rzyganiem (czy jak pisał Sergiusz Piasecki „nalotami na Rygę”).

Przez tę całą telewizję to nie wiadomo też nigdy, co jest dobre a co złe. Na pewnym bagienku, opodal drogi, wywalił się olbrzymi świerk. Świerk wywalił się nieszczęśliwie nie tylko z powodu drogi, ale i z tej przyczyny, że wyrósł na terenie, który potem uznano za teren wyłączony z produkcji i nie można było go uprzątnąć. Nadleśniczy niby rozumiał, ale leśniczemu w żołnierskich słowach tłumaczył, co sądzi o takim burdelu w lesie. Leśniczy jak to leśniczy, może i niegłupi człowiek, ale za kolejnym tam razem, zamiast tłumaczyć ponownie nadleśniczemu jak sprawa ze świerkiem się ma, kiwał tylko głową i robił się czerwony na gębie. A jak się człowieku robisz na gębie czerwony przy zwierzchniku – alboś mu nakłamał, albo masz co gorszego na sumieniu i Bóg wie, jak sprawa by się zakończyła, gdyby nie przyjechała telewizja. Akurat chcieli pokazać coś bardzo ekologicznego i to bez wchodzenia do lasu, ot tak z drogi  Bagienko z świerkiem było idealne. IDEALNE.

Telewizjonerzy byli zachwyceni, nadleśniczy odebrał masę pochwał, a zwłaszcza za martwe drewno przelegujące w lesie.

 

Osiołkowi w żłoby dano…

Tyle jest różnych religii na świecie, a każda tak samo dobra, każda kusi i nęci.

Jak człowiek był mały, to go ochrzcili raz dwa, nawet ponoć nie zapłakał, jak mu ksiądz główkę zimną wodą polewał i już przynależał. Ciężko teraz cokolwiek zmieniać, bo i rodzina przyzwyczajona, znajomi, w księgach parafialnych człowiek zapisany, a przecież gdyby zmienił, a w księdze zapisu się nie poprawi, to do jakiego nieba przyjmą? Tego naszego, polskiego, czy tego nowego?

Islam ciekawy, ale tylko dla kawalerki. Tam w raju, na zasłużonych czekają dziewice i to kilkadziesiąt, a może jeszcze więcej, zależy jak się człowiek wysadził (czy na targowisku, czy w autobusie z jewrejami, czy kilku z Ameryki posłał tam gdzie ich miejsce). Człowiek z zobowiązaniami, jak trafi do takiego raju z rozmaitymi dziewicami i jednocześnie małżonką to jak ta przysłowiowa śliwka w kompocie siedzi i tylko wzdychać może. Poza tym baraninę nie każdy lubi. Modlić się należy kilka razy dziennie, bez względu na okoliczności. To nie dla nas, Polaków.

Może Buddzie zawierzyć? Tam spokojni ludzie, grzeczni, kulturalni, krzywdy nie robią nikomu, ale i tam jakoś niezbyt odpowiednio. Wołowiny człowieku nie zjesz. Krowa święta u nich, jak u nas, nie powiem co, żeby pod paragrafy za obrazę uczuć religijnych nie podpaść, a jak Polak bez tatara ma żyć? Bogów u nich jak u Ruskich rakiet, a każdy czym innym się zajmuje – ten od piorunów, ten od wody, a jak ty człowieku taką będziesz miał sprawę, że się boskie kompetencje nałożą? Do którego się zwrócisz? Będziesz biegał od Annasza do Kajfasza. To nie dla nas, my już w kraju dosyć takich spraw mamy, żeby jeszcze w niebie, całą wieczność cierpieć od niemocy decyzyjnej.

Może do Żydów przystać? Zdaje się i Jezus był Żydem, papież starszymi braćmi nazywał, a jak starszy brat, to może mądrzejszy, może na życiu lepiej się zna? Niebo zdaje się to same, więc człowiek byłby przyzwyczajony, wiedziałby czego się spodziewać. Tyle, że obrzezać się trzeba, bo Bóg tak chce (to po co stwarza na swój obraz i podobieństwo, żeby zaraz żądać krwawych korekt?). To nie dla nas Polaków. My się krwi boimy. No i wieprzowiny tam człowieku nie zjesz. Wiadomo zaś, czym jest życie bez golonki. Nonsensownym dryfowaniem pośród raf życia.

Do Świadków Jehowy też lepiej nie przystawać, bo u nich transfuzja zakazana, organów przeszczepiać nie wolno, a jak człowieka bieda przyciśnie i nerkę swoją będzie musiał sprzedać? Pozwolą? Pewnie nie. I Pismo Święte trzeba tam znać od deski do deski, a kto by tam miał czas czytać te małe literki? Oczy popsujesz, a i tak ni w ząb nie pojmiesz, bo przecież tylu ludzi po świecie chodzi, czytają Testamenty, a żaden nic nie pojął, a to sami wykształceni, po studiach ludzie. Nie ma u nich biskupów, arcybiskupów, kardynałów, papieża nie ma, a nawet zwykłego księdza nie uświadczysz! Cywilni ludzie chrztu udzielają! Toż piekło murowane!

Luteranie mogą mieć babę za proboszcza, a nawet za biskupa. Czy to dusza ludzka trafi do nieba babską ręką ochrzczona? Pewnie nie trafi, do Otchłani pójdzie, na wieczne potępienie. Ryzykowne równouprawnienie, nie ma co.

Człowiek zgłupieć może od tych wszystkich religijnych niuansów. Wszędzie, w każdej religii jest coś co przypomina kawałek zepsutego jabłka. Jesz sobie człowieku, na zdrowie, aż trafisz zębami na taki kawałek,  że tylko wypluć, a niesmak na długo pozostaje.

 

Lwów był polski?

Wcale mnie to nie martwi, że Lwów był polski. Teraz mamy o wiele więcej polskich miast niż przed wojną – Lądek Zdrój, Londyn, wszędzie tam mieszka więcej Polaków niż przed okupacją i bardzo dobrze! Gdzie się nie ruszy człowiek w Europie i na świecie – język polski słychać na każdym kroku.

Ludzie zresztą nie wyjeżdżają tylko z przyczyn ekonomicznych, o nie. Ludzie wyjeżdżają żeby tego języka nie słyszeć w nadmiarze. Żeby nie musieć czytać w języku polskim tego co jest napisane małym drukiem na umowach. Żeby nie musieć czytać jadowitych komentarzy zredagowanych w języku posłanki Kempy. Ludzie wyjeżdżają żeby poczuć się normalnie, wśród normalnych ludzi.

Obecnie Lwów jest miastem ukraińskim. I niech takim sobie zostanie. Nie radzimy sobie za dobrze z dobrodziejstwem inwentarza w obecnych granicach, a niektórym śnią się miasta sąsiadów.

Zresztą, kilka razy musiałem skorzystać z publicznej toalety we Lwowie, może się tam co zmieniło, może po Euro jest lepiej, ale dobrze, że miałem wysokie buty, bo kanalizacja w tamtym momencie miała niejakie kłopoty z odbieraniem surowca. Nie zabierajmy się za Lwów, bo fundusze europejskie na rozmaite wydumki (kanalizacje i wodociągi), nie będą trwały wiecznie, a jak zostaniemy z rozkopanym miastem, bez pieniędzy? Wstyd na cały świat.

Cieszmy się tym, że każdy może mieszkać tam gdzie mu się podoba, gdzie czuje się dobrze. Jak ktoś ma ochotę pomieszkać we Lwowie – proszę bardzo, założę się, że mu nikt tam wstrętów robił nie będzie. Wprawdzie to nie Unia, ale jeżeli ktoś ma w sobie romantyczną ochotę pomieszkać w byłym polskim mieście, z pewnością przezwycięży wszelkie przeszkody. Bez przesuwania granic państwowych. Tylko uprzedzam – obok klozetów są tam wiadra na zużyty papier toaletowy, bo się rury zapychają.

 

Kto dokonał apostazji ten trąba!

Jakim durniem okazał się każdy, kto opuścił szeregi Kościoła Katolickiego! Jaką ofiarą losu! Wszyscy, którzy to zrobili mają ochotę napluć sobie w brodę i być może prędko wrócą na łono!

Dlaczego? Ojciec Tadeusz jasno przedstawił sytuację: jako katolika prawo mnie nie obowiązuje!

Teraz rozumiem przemoc domową. Ojciec katolik pierze swoją małżonkę oraz dzieci, ponieważ zgodnie z tą wykładnią PRAWO GO NIE OBOWIĄZUJE, a nie ma przykazania Jedenastego: „Małżonki i dzieci bić nie będziesz”, nic takiego Mojżesz na górze Synaj nie usłyszał.

Nie ma też przykazania, które nakazywałoby płacenie abonamentu, nie ma prawa boskiego dotyczącego uiszczania podatku VAT, nic Pan Bóg nie wspominał o konieczności posiadania OC na pojazdy, w żadnym przykazaniu nie ma też mowy o jeździe na gapę koleją czy pekaesem. Skoro katolików prawo nie obowiązuje, to wszystko co wyszło poza nawias dziesięciorga przykazań, nie powinno go interesować.

To już nie jest nawet smutne. To przerażające, do jakiego punktu Polska dobrnęła. Pokrętna katolicka logika zaprowadzi nasz kraj w okolice, gdzie sytuują się kraje podobne Somalii czy Afganistanowi. Już kiedyś mogliśmy się o tym przekonać. Polska, niegdyś najbardziej tolerancyjny, europejski kraj, rządzony przez króla dewota ( w tej roli Zygmunt III Waza, miejmy nadzieję, że do tej pory smaży się w piekle), stał się katolickim Bantustanem, co się zakończyło rozbiorami po wielu latach.

Skoro katolików prawo nie obowiązuje to nie płaćmy mandatów. Nie płaćmy pracownikom pensji. Załatwiajmy sobie tylko i wyłącznie lewe zwolnienia. Pracodawco! Wykorzystuj pracownika, wyciskaj jak cytrynę! Jesteś katolikiem? To prawo cię nie obowiązuje, Ojciec Dyrektor wybroni cię przed każdym ziemskim sądem.

Polaku! Jeśli jesteś na emigracji, a lubisz ryzyko, paserstwo, lubisz kradzieże i handel narkotykami – wracaj! Ojczyzna Cię potrzebuje!

Zakazy stadionowe? Kibica katolika prawo nie obowiązuje!

Jest jeszcze coś takiego jak prawo moralne, ale to ciemnota i zabobon. Najważniejsze że jako katolika prawo mnie nie obowiązuje! Prawo jest dla prawosławnych, muzułmanów, ateistów i tej garstki kretynów, co się z kościoła wypisała. „Oddasz cesarzowi co cesarskie” mawiał Jezus. To dowodzi po raz kolejny tego, że jego ponowne przyjście na świat jest już potrzebne, bo hasła które głosił zdezaktualizowały się ze szczętem. Amen.

Za Chiny Ludowe!

To, że świat pędzi po równi pochyłej, jest dla mnie jasne już od jakiegoś czasu, przynajmniej odkąd pojawiła się telewizja śniadaniowa, ale to co dzieje się w Hongkongu, pozwala przypuszczać, że pędzi on coraz szybciej. Chiny od jakiegoś czasu, dzięki towarzyszowi Mao, są krajem komunistycznym. Mają czerwoną flagę z pięcioma gwiazdkami,  władzę sprawuje tam partia komunistyczna, a cały kraj dumnie nazywa się Chińską Republiką Ludową. Ludową, czyli władza należy do ludu. Lud jaki jest każdy widzi, czy tam czy w Polsce, lud najczęściej nie potrafi się zachować w towarzystwie, pije alkohol, uczestniczy w bijatykach, a czasem nawet wierzy w Boga. Ciemnota i prymityw. Tymczasem ów lud ma ochotę na aktywne uczestnictwo w życiu politycznym i chętnie bierze udział w wyborach. Władza w Chinach dawno się zorientowała, że może i władza należy do takiego ludu, że może i wszyscy mają takie same prawa, ale lepiej nie eksperymentować i lepiej żeby to Partia nominowała urzędników na stanowiska, przynajmniej w Hongkongu.

Na pewno byli przerażeni demokracją w stylu polskim, gdzie każdy może głosować na kogo chce, nawet ktoś kto wczoraj leżał w rowie razem z rowerem, może oddać głos na takiego Janusza Korwina Mikke.

Bardzo się to nie podobało ludowi w Hongkongu i wyszedł ów lud protestować. Protestuje tam zresztą już jakiś czas, również przeciwko niejakiemu Lieungowi, który jest przedstawicielem chińskich władz w mieście. Otóż ten Lieung powiedział wprost do protestujących, że nie mają co liczyć na demokrację, ponieważ może to doprowadzić do sytuacji, że o wyborze będą decydować nędzarze, zarabiający poniżej 1800 dolarów miesięcznie. Marks, Engels i Lenin smażąc się w piekle, muszą mieć dodatkowo głupie miny, bo tak wspaniałego rozwoju komunizmu, gdzie lud i owszem jest suwerenem, do niego należy cała republika, ale tylko teoretycznie, nie wymyślił żaden z trójki zacnych bałwanów.