Ksylofilia czyli o tem jak nadleśniczy Zbigniew się nie dorobił.

Dawno, dawno temu, że nawet i czterdziestoletni podleśniczy może tego nie pamiętać, hrabiował sobie w pewnym nadleśnictwie nadleśniczy Zbigniew. Herbu wprawdzie nie posiadał, a i pierścienia rodowego, jednak wszyscy wokół całowali go po rękach jako łaskawcę i dobrodzieja.  Nade wszystko kochał on drewno, a zwłaszcza surową tarcicę. Gromadził więc ją w stodółce podnajętej u pewnego chłoporobotnika i w tym swoim Sezamie układał jak najszlachetniejsze ze szlachetnych kamieni – belki, krokwie, deski podłogowe, deseczki, deszczułki i wszelkie deszczułeczki. Wszyscy wokół wiedzieli czego pragnie pan nadleśniczy najbardziej i chcąc się zachować w życzliwej jego pamięci, obdarzali go wszelkim drewnianym dobrem, a nie było sprawy, której dzięki tartacznemu wstawiennictwu nie dawało się załatwić.  

Raz jeden podleśniczy, sam z siebie niezguła i mało udały na umyśle ofiarował nadleśniczemu za niewypowiedzenie mu posady dobry metr sześcienny łat i kontrłat, ale wejrzawszy tylko na rozsierdzone oblicze pana swego, ujął kantówkę w dłoń i tak srodze w akcie skruchy jął się bić się po łbie, aż stracił przytomność. 

Nigdy nikt więcej nadleśniczemu nie odważał wręczać się darów nędznych i skromnych, które nic innego, jak ubliżały godności obdarowanemu. 

Spraw do załatwienia w nadleśnictwie było tyle, że wkrótce stodółka pełna była wszelakiej tarcicy, toteż jedyną radą było dostawianie wszelkiego rodzaju przybudówek, komórek, szauerków, drewutni, przez co z daleka przypominała nieduże przedwojenne, żydowskie, galicyjskie miasteczko.  

Chciwość i nieumiarkowanie nadleśniczego przywiodły go jednak do zguby. Rosła oto w jednym leśnictwie Święta Sosna. Pradawne było to drzewo, a legenda głosiła, że pod tą sosną sam Napolion, kiedy na Moskwę szedł, urzędował z paniami w atłasowym namiociku, a wszystkie były to panie miejscowej proweniencji, przez co nieomalże wszyscy okoliczni mogli swój ród wywodzić od cesarza francuskiego. 

Od tamtej pory, kto tylko chciał potomstwo posiadać, przyłaził pod nią z wybraną panną, albo nawet małżonką, czasem i swoją, aby brzemienności nabyła. Cała ludność okoliczna zawdzięczała swoje poczęcie temu cudownemu miejscu. Pazerny nadleśniczy, a jeszcze miłośnik cara Aleksandra I, dla którego nawet świeczki palił 12 grudnia, postanowił sosnę precz wyciąć, a z jej drewna postawić kurnik, żeby pamięć Napoliona pohańbić. 

Wielki płacz poszedł po wsiach okolicznych, kiedy okazało się, że w ramach użytków przygodnych Święta Sosna wycięta została. Wprawdzie samym drwalom połamano ręce, nogi, wyłupiono oczy wszystkie, paznokcie rwano cęgami, młoty ciężkimi powybijano zęby, ukręcono uszy, w nosy zapalone papiery wtykano, pomiażdżono im męskie walora, ołów roztopiony lano w otwory cielesne, ale przecie nie mogli głównego winowajcy sięgnąć, bo to było jako słońcu patykiem chcieć krzywdę zrobić. Modlono się powszechnie o karę i pomstę dla zbrodniarza nadleśniczego, który podniósł rękę na najświętszą tradycję i przyrost naturalny. Jako i święty Eustachy i Jan Gwalbert usłyszeli te modły rozpaczliwe, te jęki żałośliwe i wejrzeli na nie, a odkrywszy ich przyczynę, sami załkali gorzko i rzewnie, bo wielcy to byli miłośnicy przyrody i miejsc świętych. Pobiegli zaraz do Zeusa, żeby grabieżcę i świętokradcę ukarał. 

Mało im tam święty Franciszek sprawy nie poszkapił, bo oto przyplątał się razem z nimi przed oblicze Zeusowe, choć kopniakami go precz przeganiali. A tak było w Niebiesiech, że jak tylko coś Franciszek referował, zaraz pukano się w głowy, śmiano półgębkiem i odprawiano z kwitkiem, bo konszachty miał z zającami, do gołębi i krogulców pisał manifesty polityczne, a z przypłaszczki granatki, rozmawiał jak równy z równym. Za pomyleńca go miano i wprawdzie nie wyganiano precz z Nieba, ale brał tylko cięgi i szturchańce, nawet od pomniejszych świętych czy zwykłych serafinów. Tako i teraz po łbie dostawszy od świętego Eustachego poszedł precz pogadać z wydrami. 

Kiedy Zeus usłyszał o świętości zdeptanej, zapałał gniewem okrutnym: 

-Z jakiego on narodu?!- wrzasnął. 

-Otóż z polskiego! – odrzekł cokolwiek blady ze strachu Jan Gwalbert. 

-Zali to nie ci, co święte gaje naszego brata Światowida wycięli?!- ryczał wściekły Pan Niebios. 

-Oni ci! – odparli obaj święci mężowie, a ze strachu drżeli jako osiki. 

-Tedy będzie im gorze!- huknął Zeus zęby zgrzytając, aż iskry poszły z gęby i dym okrutny – Patrzajcie jeno jako ukarzę skurwego syna! 

I wyjrzał przez okno Domu Niebiańskiego i ujrzał stodółkę pełna tartacznego dobra, gdzie pośród desek, deszczułek, belek i kantówek, schło przetarte ciało Świętej Sosny Napoliona. 

Zamknął Zeus jedno oko, drugim wycelował i ryknął okropnie, po katolicku: 

-A masz, ścierwo! 

Zagrzmiało straszliwie, zatrzęsły się podwoje Niebiańskiego Pałacu, aże dwóch cherubów ze strachu zanieczyściło swe tuniki złotem lamowane, po niebie błękitnym przeleciała straszliwa błyskawica, mieniąc się czerwono, purpurowo i platynowo, aż trafiła prosto w stodółkę podnajmowaną, a wszystkie deski, deseczki, deszczułki, belki, krokwie i nawet te nędzne kontrłaty od podleśniczego ofiarowane, bo insza rzecz darem gardzić, a insza przyjąć,  zajęły się ogniem żywym i nieubłaganym, a przecie tak dobrze wyschnięte były, że paliły się jako słoma. 

Radzi byli święci Eustachy i Jan Gwalbert jeszcze raz zobaczyć potęgę piorunową i prosili Gromowładnego o więcej, ale odrzekł Zeus surowo: 

-To nie z kalichlorku strzelanie! Ja się z fosforu rozliczać muszę, bo za dewizy nabywany! 

Tyle jeszcze wspomnieć tu trzeba, że wiele lat później ci dwaj świątobliwi mężowie, podebrali jeden z Zeusowych piorunów. Lecz nie stało im potęgi Pana Niebieskiego, bo to nie szutki płoche gromami po niebie ciskać!  I kiedy chcieli grupkę heretyków razić, co to akurat bezbożnie i po bisurmańsku katedrę Notre Dame zwiedzali, zamiast onych przeklętników, trafili w wieżę drewnianą, przez co powstał słynny pożar i katedra, jak to katedra, spaliła się. Całą winę zrzucono na Allahowi ducha winnych dekarzy, bo przecie, kiedy nauka albo prokuratura nie potrafi czegoś wyjaśnić, zaraz oskarża się dekarzy, zdunów, palaczy i tych co się ciesiółką przy kościołach zajmują. Boczył się o ten piorun Zeus długo na Eustachego i Jana Gwalberta, ale że skruchę okazali, żałość wielką i postanowienie poprawy, to ambrozji jeno nie dostawali przez dwa tygodnie, a i do hurys łazić nie mogli. 

Nadleśniczy, kiedy ujrzał, że cały jego skarbiec płonie, ruszył ratować swoje drewniane dobra, ale nie było dla nich pomocy. Nie po to Gromowładny zaprawiał swoje pioruny fosforem płonącym, żeby ludzka ręka ugasić pożar potrafiła. Choć rwał szczapy płonące gołymi rękami, choć przykładał koce azbestowe i polewał wodą z wiadra, cały ten ratunek był na nic! A nikt z rozlicznych gapiów nawet palcem nie ruszył, aby pomóc, bo wszyscy wiedzieli, że kara to za świętokradztwo i słuszna pomsta Niebios. Spłonęła stodółka wtedy do fundamentów, a nadleśniczy siedział cały osmolony na zgliszczach, spoglądając wokół całkiem bezrozumnie. 

Tyle lat gromadzenia dobra nadaremno! A przecież powiadają święte księgi, żeby rzeczy materialnych nie pożądać i nie mieć ku nim żadnego sentymentu i mądremu starczy to jedno wiedzieć, ale nadleśniczy, choć w kościele siedział w pierwszej ławie kościelnej i słyszał kazania najdokładniej, serce miał chciwością przeżarte, a rozum pazernością zatruty i kiedy tylko przyszedł nieco do siebie, po stracie tak bolesnej i nagłej, rzekł z cicha: 

-To się odbuduje! 

I już planował, jak podniesie stawki za załatwianie spraw rozmaitych, że drwale będą mu znosili dary drewniane, żeby ich nie karał surowo za drzewa oddarte z kory i runo nadmiernie poryte, jak to przyciśnie leśniki swoje, żeby daniny składali częstsze, że wprowadzi pośród nich nowy podatek od trzebieży wczesnych i gniazd orlikowych, że nareszcie procent będzie pobierał od udzielanych pracownikom premii, że odtąd za brak zwolnienia dyscyplinarnego będzie się płaciło nie pięć, nie dziesięć, a całe dwadzieścia metrów sześciennych tarcicy sosnowej, bo jej pożądał najbardziej. I tak roił sobie na tym spalenisku, aż wreszcie serce jego złamane widok majątku obróconego w popioły zaznało ukojenia. 

Ale nie zdołał uczynić tego, albowiem wydał za mąż córkę swą Magdalenę za najchytrzejszego z chytrych inżynierów leśnych, o czym była mowa w innej bajce, pracę i wpływy postradał i więcej już żadnej tarcicy nie posiadał, no chyba że za własne pieniądze kupioną, ale nie było to już to samo, oj n

Bajka o nadleśniczym Zbigniewie, jego żonie Helenie i co z tego wynikło.

Był sobie raz nadleśniczy Zbigniew. Pan był to przebiegły i niezwykłej chytrości. Oczy jego bezustannie świdrowały otoczenie, a biada temu, kogo sobie na ofiarę upodobał. Dręczył dwór, przebiegając przez komnaty nadleśnictwa, wręczając upomnienia, nagany, a tu i ówdzie wypowiedzenia. 

 Miał ów pan małżonkę, niepospolitej urody Helenę, która miała dwa narośla – jedno na czole, zaś drugie na nosie, a wielka z ich powodu trwała dyskusja w nadleśnictwie- jedni twierdzili, że przypominają smardze, zaś drudzy upierali się, że właśnie piestrzenice, a cichawym o to kłótniom, nie było w nadleśnictwie końca. Owa to Helena również pracowała w nadleśnictwie, gdzie własny jej mąż uczynił ją Wielką Ochmistrzynią, Klucznicą i Strażnicą Rozdzielnika. Siedziała w swoim własnym kantorze, gdzie w tajnej szufladzie trzymała nie mniej tajny zeszyt, pilnie, zręcznie kaligrafowanymi kulfonami wypisując, komu i ile wydała długopisów, gaśnic proszkowych, mydeł, aut służbowych i wszelkich innych dóbr, jakie edykt leśny przewidywał, aby w nadleśnictwach w tamtych czasach wydawano.  

Zgodne to było stadło, albowiem nadleśniczy słuchał we wszystkim swej połowicy raz, że z charakteru bezwolny, a po wtóre wiedząc, że cokolwiek uczyni wbrew małżonce, będzie mu to wypominane do dnia Sądu Ostatecznego, bo nawet śmierć go od jazgotu nie uwolni.  

Mieli oni córkę, owoc zabawnej pomyłki, kiedy to nadleśniczy wlazłszy raz wieczorem do sypialni, pomyślał, że oto czarci nareszcie porwali jego żonę precz do piekieł, a jacyś anieli zesłali mu małżonkę całkiem nową, przyjemniejszą w wyglądzie, cichszą i z zapachem cokolwiek lepszym. A stało się to tak, że Helena, według zaleceń pewnego znachora, nałożyła na gębę maseczkę z gliny i żubrzego nawozu, dzięki której wszelkie zmarszczki miały pójść precz. Nadleśniczy bez zbędnej zwłoki począł umizgiwać się do “nowej’ połowicy i poczynał sobie dość śmiało. Wystarczy powiedzieć, że w chwili największych uniesień maska gliniana rozpukła się na kawały, odsłaniając oblicze Heleny, co zakończyło się jej brzemiennością, a dla nadleśniczego wielkim rozstrojem żołądkowym i paraliżem twarzy na przeciąg dwóch tygodni.  

Córce nadali imię Madzia. Dziecko to było ciche i pokorne, kropla w kroplę podobne do matki, tyle, że co do narośli nikt nie miał żadnej wątpliwości – jako piestrzenice były one, nie jako smardze. Madzia rosła i rosła, aż w końcu, kiedy miała koło dwóch metrów wysokości, zagęgała przy wieczerzy Helena: 

-Wydać trzeba Magdalenę! Trzydziesty piąty rok jej idzie i dosyć jej życia w panieństwie! Nie będę ja żyła wiecznie!  

Nadleśniczy jeno westchnął nie wierząc w takową deklarację, ale zgodził się, że Madzia musi pójść za mąż. 

-Ogłosi się w nadleśnictwie, że kto napisze najzajadlejszą notatkę służbową, ten otrzyma deputat opałowy na rok cały, sześć pudów zeszłorocznej mielonki turystycznej, dwa zeszyty w kratkę po szesnaście kartek każdy i Madzię za żonę- ogłosiła Helena- A jak ty umrzesz, co zapewne nie stanie się tak szybko, ale nigdy nic nie wiadomo, zostanie nadleśniczym w tym oto pięknym nadleśnictwie! 

I spojrzała się na niego wzrokiem signory Tofany. 

Nadleśniczy zadrżał jeno i poruszał brwiami na zgodę, albowiem wobec połowicy swej był to mąż spolegliwy i niekłótliwy. Nazajutrz pchnięto stażystów heroldów, jak królestwo szerokie i długie! 

Przysłano wielką ilość notatek służbowych. Większość była to zwykła makulatura, pisana przez niedouczonych stażystów, którzy mieli chrapkę na szybki awans dzięki wżenieniu się w tak znakomitą rodzinę. Pisali też podleśniczowie, ale mimo, że były one ciut lepsze, widać było, że pisali to niewydarzeni durnie, skuszeni mielonką. Pisało kilku leśniczych, kawalerów i rozwodników. Ci pisali jakoby lepiej, ale nadal było czuć, że są oni bez wiedzy, bez skorpioniego jadu, a ich słowa zamiast zatruwać serca i umysły, wzbudzały śmiech i politowanie u czytających. Aż w końcu dobrnęli do notatki pisanej przez jednego inżyniera nadzoru z odległego nadleśnictwa. Pisał jak prawdziwy Niemiec, jak Lucyfer i Mefisto w jednym. Każde jego słowo było krystalicznie przewrotne, każde zdanie można było tłumaczyć nie na dwa, nie na trzy, a na dziesięć sposobów, a samo zakończenie było istnym majstersztykiem złożonym z niejasnych oskarżeń, insynuacji i pokrętnych sugestii, że gdyby dotyczyłaby ona jakiegokolwiek prawdziwego zdarzenia, byłby zwolnionym w przeciągu dwóch minut od przeczytania, ten o którym by owa notatka mówiła. 

-On ci! – zdecydowała Helena- Najkąśliwszy! Najzdradliwszy! Najbardziej podstępny z podstępnych! On ci poradzi sobie w leśnictwie! Tego na męża Madziowego bierzem! 

Weselisko sprawiono huczne. Był sam Jego Ekscelencja Derektor, który pobłogosławił stadłu, jako że miał również święcenia, jako świecki mnich zakonu konradytów, których reguła była jota w jotę przepisana ze statutu krajowego gospodarstwa leśnego. 

Pięknie żyli sobie inżynier z Madzią, zwłaszcza że Madzia urodę wziąwszy po matce, charakter odziedziczyła ojcowy, a całkiem jego spolegliwość i bojaźliwość względem małżonka, który tak ci ją wokół palca owinął, że wkrótce pogardzała ona swoimi rodzicielami, donosząc wszelkie tajemnice domowe i służbowe swemu mężowi, który zamykał się z wielką mnogością papieru w tajnym swym kantorku. 

Aż pewnego dnia ogłosił: 

-Gotowe! 

I grubą kopertę, zaadresowaną do Jego Ekscelencji Derektora, poniósł sam osobiście, do Biura Podawczego Derekcji, albowiem pisma takiej rangi, obawiał się powierzyć poczcie. 

Była to najjadowitsza notatka służbowa jaką człowiek kiedykolwiek wykoncypował. Przepojona trucicielskimi sformułowaniami, a smoła oskarżeń bijąca z każdego słowa, przylegała do oskarżonego na zawsze. Inżynier opisał w tym okropnym piśmie wszelkie leśne praktyki nadleśniczego, jego nikczemne sposoby sprawowania władzy, karygodne i wstrętne regulaminom postępki wobec lasu, a wszystko zalane takim sosem najohydniejszych insynuacji i pomówień, że Jego Ekscelencja Derektor nie miał innego wyjścia, jak zdumionemu nadleśniczemu wręczyć pismo odwołujące go ze stanowiska. 

Zaś zięcia, któremu Machiavelli mógłby ciżmy czyścić, uczynił nadleśniczym. 

Wprawdzie szalał nadleśniczy i szalała Helena pozbawieni władzy, wpływów, biur i podwładnych w przeciągu kilku godzin, ale nic nie mogli uczynić. Słowo Derektora jest nieodwołalne i nieubłagane. Odtąd włóczyli się po lasach, wyjąc i strasząc robotników leśnych, którzy odganiali te poczwary od ognisk swych, jako bestie jadowite i groźne. 

A morał z bajki taki: lepiej mieć córkę starą pannę niż zięcia inżyniera nadzoru. 

Pieśń odwołanych derektorów

Pieśń odwołanych derektorów 

Jest to starożytna pieśń, śpiewana na melodię “Prząśniczka” wymyśloną przez Stasia Moniuszkę. Śpiewana jest uroczyście przez odpowiednio spreparowanych przez weterynarzy stażystów (śpiewają kontratenorami), przed naradami gospodarczymi, zaś słowa “odwołali bladź”, śpiewają wszyscy (basem), prócz nadleśniczego, po co go narażać biedaka, jeszcze i jego odwołają. 

Był sobie derektor uprzejmy i miły. 

Wystrzegał się kobiet, bał się bowiem kiły. 

Nie może derektor jednak bab się bać! 

Za braki w hormonach odwołali bladź! 

Inny się derektor podsunął z ubocza- 

Ten inne miał lęki niż choroby krocza. 

Pism makulaturę w kraj uwielbiał słać! 

Leśnik to nie Balzak – odwołali bladź! 

Trzeci był nareszcie najprawdziwszym chłopem, 

Ale miał marzenie – być jak deweloper! 

Wprawdzie w wyjaśnieniach umiał wodę lać, 

Za biznesu żyłkę odwołali bladź! 

Czwarty zaś derektor lubował się w prawie, 

Pisma słał do sądów, a pisał ciekawie. 

Sprawiedliwość jednak lubi ślepo grać, 

Leśnik nie adwokat – odwołali bladź! 

Była też derektor, lecz jakby nie była, 

Bo pracy w leśnictwie, nigdy nie świadczyła. 

Już po pierwszym dzionku, miast swój stołek grzać, 

Za brak lat wysługi odwołali bladź! 

Leśnym derektorem być niełatwa sprawa, 

Nie słyszano jeszcze, by ktoś się nadawał. 

Umiesz sadzić lasy, no to lasy sadź! 

Wleziesz za wysoko – odwołają, bladź! 

Nawracajcie się leśnicy!!!

Stażysta Mariusz Wymiodko rozglądał się niepewnie po kancelarii: 

-A gdzie krzyż? – zapytał w końcu swym skrzekliwym głosem. 

-Zdjął bezbożnik!!!- zahuczała zza ściany małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka,czyli z nacji która zalicza się do najbardziej religijnych narodów świata, przebijających swoją gorliwością zarówno Majów, Masajów, a nawet pewne kółko różańcowe z okolic Świętej Lipki. 

-To się nie godzi! – zaskrzeczał stażysta- Wszyscy przecież jesteśmy katolikami! 

-Ja nie na ten przykład- ziewnął podleśniczy- I LGBT popieram i w Strajku Kobiet brałem udział, że o popieraniu aborcji nie wspomnę. 

Stażysta zbladł. Nigdy nie stał tak blisko prawdziwego heretyka. 

-Jakże otrzymała owa osoba angaż do najświętszego leśnego grona? – zapytał niejako sam siebie, a jego wargi pobladły. 

-Ten stary łobuz leśniczy Zdzisław, też nie zalicza się do katolików! – zahuczała ponownie małżonka- Wyznaje mitraizm i czci Słońce Niezwyciężone! 

-Taki osoby kwalifikują się do zwolnienia dyscyplinarnego! W niesłusznie minionych czasach Najświętsza Inkwizycja spaliłaby go na stosie! – wykrzyczał stażysta Mariusz. 

-No tak to nie fikaj kolego! – zaburczała basem małżonka leśniczego Zdzisia- Jest on jedynym żywicielem naszej rodziny i choć jest on największym bezbożnikiem okolicznym, to co miesiąc na jego konto wpływa odpowiednia suma, dzięki której mogę zasilać niektóre z dzieł Ojca Derektora! 

-Ja was wszystkich nawrócę! – zawołał w przypływie religijnej ekstazy stażysta. 

-Wypierdalaj do lasu i sprawdź czy grodzenia całe! – odezwał się w końcu leśniczy Zdzisio- A jak ci czasu starczy, to wzorem świętego Franciszka rypnij jaką przemowę do braci naszych mniejszych w osobach saren, żeby się odcumowały od naszych upraw! 

I dodał do tego kilkanaście żołnierskich słów, ale takich które odebrałyby jasność rozumu nawet najodważniejszym egzorcystom, a co dopiero takiemu magistrowi inżynierowi Mariuszowi Wymiodko w randze stażysty, którego wuj był zaledwie proboszczem, gdzieś na mazowieckim zadupiu. 

Leśny Pegasus

Leśniczy Zdzisio siedział w kancelarii leśnictwa i wesoło komentował najnowsze decyzje kadrowe derekcji jeneralnej, szydząc całkiem otwarcie z osób pozbawionych stanowisk, jak i z tych których owo pozbawienie dopiero oczekiwało. Albowiem TZW gospodarka leśna dzieli pracowników jedynie na dwie kategorie: zwolnionych i tych do zwolnienia. 

Podleśniczy pokazywał mu tylko gestami, że taka dyskusja w miejscu wyposażonym przez pracodawcę w rozmaity sprzęt elektroniczny, jest czystym samobójstwem zawodowym. 

-Toż “Pegasus”!- wrzasnął wreszcie mając dość nieostrożności leśniczego- Toż na pewno nadleśniczy siedzi teraz i słucha transmisji z każdej kancelarii! 

-Dawno by skrętu kiszki stolcowej dostał, gdyby słuchał- żachnął się leśniczy- Sam pewnie lepsze rzeczy gada u siebie w gabinecie na derektorstwo! Zwłaszcza, że wie o ich figlach znacznie więcej niż my, którzy wszelkiego łajdactwa, nieprawości i występku musimy się tylko domyślać! 

Nagle drzwi do kancelarii otworzyły się bez ostrzeżenia. Pojawiła się w nich postać inżyniera nadzoru Ottokara Sępa-Zgnilskiego, który jak każdy prawdziwy inżynier nadzoru, całą swoją sylwetką, bardziej przypominał żerującego przedstawiciela Gyps fulvus, aniżeli człowieka. 

-Przywiozłem nowego stażystę! – obwieścił głosem pełnym tryumfu inżynier Ottokar- Odtąd w leśnictwie Krużganki będzie pracował nareszcie ktoś, komu nieobce są wartości chrześcijańskie, które jako jedyne są miarą prawdziwego członka służby leśnej! Oto pan magister inżynier Mariusz Wymiodko! 

I wepchnął do kancelarii osobnika o wyglądzie chorowitym, skrofulicznym i ustach wygiętych w ponurą podkówkę do tego stopnia, że wydawało się, że ich kąciki są naciągnięte jaką niewidzialną żyłką. 

-Pokój tej kancelarii!- przeżegnał się stażysta i dodał- I wszystkim jej pracownikom, pokój Pański niech będzie z wami!

-I z duchem Twoim!- zahuczała radośnie zza ściany małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka.

-Witamy, serdecznie witamy! – pokiwał głową leśniczy Zdzisio i zwrócił się do podleśniczego- To jest prawdziwy “Pegasus” mój drogi! I takiego dopiero należy się obawiać, bo taki “Pegasus”, jak czegoś nie dosłyszy, to wymyśli, a wtedy klękajcie narody! 

Święte leśne kadry

Najwybitniejszy ekolog na wschód od Wisły Henryk Małanka, wyśmiewał pod nieczynną zlewnią mleka leśną politykę kadrową. Zebrany wokół niego tłumek akolitów, wyznawców i zwykłych ciekawskich, których nigdy na wsi nie brakowało, entuzjastycznie reagował na jego słowa, bijąc brawa, krzycząc “hańba!”, “won z naszego lasu mordercy drzew!”, “będziecie siedzieć!” i popijając wiadome napoje, bez których żadna szemrana wiejska okoliczność nie może się obejść. 

-Wyobraźcie sobie- tłumaczył Małanka- Że tu w okręgowej derekcji lasu, likwidują dział personalny! Zupełnie on niepotrzebny, bladź! 

-A czemuż to? Jakże bez kadrowej obejdzie się taka duża część korporacji?!- zawołano w tłumie ze zdumieniem. 

-A po cóż dublować stanowiska? – odparł szyderczo Małanka- Toż ksiądz kapelan wie najlepiej komu przydzielić stanowisko! Przecież spowiada wszystkich i wie, który najbardziej nadaje się!  

-A jak kto do kościoła nie chodzi, bo na ten przykład mocno niewierzący jest? Albo wyznania mojżeszowego czy Badacz Pisma Świętego? – dopytywano z tłumu niemądrze. 

-Niech sobie bada i czeka na Zbawcę, ale w lesie tymczasem pracować nie musi! A mówię wam, że nawet gdyby Wajrak ochrzcił się na nowo i zaprzyjaźnił się z Kadrowym, tfu! Z Kapelanem naszej derekcji, to zostałby nadleśniczym w półgodziny i to w samej Białowieży! A ja to bym chyba samym derektorem został, bladź!