Górnik – leśnik dwa bratanki!

Idealnym pomysłem na rozwiązanie problemów polskiego górnictwa jest związanie go w jakiś sposób z leśnictwem. Od zawsze te związki zresztą były – dość wspomnieć, że leśnictwo dawało górnictwu kopalniaki, co pokazuje, że prawdziwe polskie leśnictwo, zawsze było podporą polskiego górnictwa. Że nie wspomnę, że cały ten węgiel powstał z rosnących dawniej lasów (oto jak wspaniałe i ponadczasowe efekty daje odpowiednia gospodarka leśna).

Najlepiej gdyby mogli korzystać z wzorców trwałej, wielofunkcyjnej i zrównoważonej gospodarki leśnej; trwałe, wielofunkcyjne i zrównoważone górnictwo to marzenie zresztą każdej ekipy rządowej, ba! Całego narodu! Zwłaszcza zrównoważone górnictwo. Bez petard i palonych opon. Powinny powstawać górnicze ośrodki edukacji górniczej, gdzie przedszkolaki i gimnazjaliści byliby raczeni krupniokami, czy kluskami śląskimi. Pokazywano by im bryły węgla, kilofy i sztolnie (teraz zaczynam rozumieć, dlaczego naszym przedszkolakom nie pokazuje się pilarek w akcji i harvesterów), powinna powstać strona internetowa (na podobieństwo leśniczego e-Rysia), o bohaterskim, acz  nieco melancholijnie usposobionym sztygarze, który nadzoruje trwałą, wielofunkcyjną i zrównoważoną gospodarkę górniczą. Może wówczas społeczeństwo polubiłoby trochę górników, tak jak dzięki kiełbasie podwawelskiej i kalendarzom, rozdawanym w konkursach wiedzy o lesie, pokochało polskiego leśnika.

Górnicy powinni leśników nauczyć w zamian, jak zbudować odpowiednie struktury związkowe. Takie żeby wreszcie pojawiła się czternasta pensja, a Derektor Generalny żeby drżał ze strachu na samą myśl o spotkaniu ze związkami!!!

Byłoby też pięknie, gdyby każde nadleśnictwo miało swoją orkiestrę dętą, taką jaką ma każda kopalnia węgla. Przymusowo byliby tam wcielani ludzie z tak zwanego „kierownictwa”. Może byłoby wówczas mniej nadęcia?

Myląca nazwa pigułki „dzień po”

Po wczorajszych imieninach, leśniczy Zdzisio czuł się fatalnie. Gorzej niż po operacji „bajpasów”, którą przeszedł kilka lat temu i którą często się chwalił. Siedział, a w zasadzie leżał na biurku i stękał. Podleśniczy, który również uczestniczył w imieninach, bezmyślnie patrzył w okno i zastanawiał się nad eutanazją na życzenie.

– Przydałaby się pigułka „dzień po”… – wystękał leśniczy nie podnosząc głowy.

– Aż tak to zdaje się nie bawiliśmy – sapnął podleśniczy – Poza tym nasza stacja benzynowa, z pewnością nie sprzedawałaby takich pigułek. Właściciel jest szafarzem w kościele.

– Czym?! – leśniczy, aż podniósł głowę znad biurka – Od kiedy w kościele jest szatnia?!

– Rozdaje komunię – rozwiał wątpliwości podleśniczy – Światopogląd ma, że się tak wyrażę – konserwatywny.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Leśniczy Zdzisio usiłował włączyć komputer, ale nie mógł trafić w przycisk palcem, więc znów położył głowę na biurku.

– To pigułka „dzień po” nie jest na kaca? – zapytał po chwili – To o co tyle szumu? Myślałem, że się księża z aptekarzami martwią, że młodzież się rozpije, jak problem kaca zostanie zlikwidowany…

– To pigułka, przez którą nie zachodzi się w ciążę… – westchnął podleśniczy.

Leśniczy podniósł głowę nadspodziewanie szybko. Wymamrotał coś w rodzaju „ja to mam synalków” i potarł dłonią nieogolony policzek.

– Uwaga, uwaga, koma trzy, nadchodzi! – zawołał podleśniczy patrząc w okno.

– Co?! Kto?! – leśniczy wyprostował się za biurkiem.

– Stażystka!

Zasadniczo nie wiadomo, co właściwie chciał wówczas leśniczy Zdzisio zrobić. Stażystka zastała go szarpiącego się z klamką dubeltowego okna. Gdyby weszła kilka sekund wcześniej usłyszałaby, że „nie wytrzymam z tą żmiją ani sekundy!”.

– Huhu panowie! – zawołała od proga – Nie dziwię się, że trzeba wietrzyć! Jak w akademiku po juwenaliach! Ja, nawiasem mówiąc, pijam tylko samogon!

22bf7446-a609-11e4-9174-0025b511226e.tiff

Babę zesłał Bóg!

– Nie zamierzam być pindą przy paprotce!  – szczebiotała stażystka, podczas gdy leśniczy Zdzisio z podleśniczym kulili się w kącie kancelarii. Nie zdołali nawet wypić uświęconej wszelką tradycją porannej kawy, co napawało ich nieokreślonym lękiem, że oto do polskiego leśnictwa, dotarł prawdziwy powiew zmian. Zmian oczywiście na gorsze, ponieważ leśniczy Zdzisio był konserwatystą i wszelkie zmiany uważał za zło. Podleśniczy, jakkolwiek był wyznawcą dżęder i rębni przerębowej, przełykał ślinę ze strachu.

– Zamierzam zgłębić dokładnie całą trwałą, wielofunkcyjną i zrównoważoną gospodarkę leśną! – strzelała słowami jak karabin maszynowy stażystka – Zdobyłam odpowiednie wykształcenie, a zresztą mój wuj, jako naczelnik w Derekcji, zabierał mnie od małego do lasu!

Leśniczy zamierzał wcześniej dać jej mapę i kazać zapoznać się z terenem leśnictwa (zawsze robił tak ze stażystami przez pierwszy miesiąc), natomiast obecnie instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, że popełniłby wielki błąd.

– Jestem leśniczy Zdzisław i jestem leśniczym – próbował przejąć inicjatywę leśniczy.

– Marysia! – machnęła niedbale ręką stażystka.

Podleśniczy też chciał się przedstawić, ale zamiast „Paweł” powiedział „Eeeuuaaa…”. Stażystka spojrzała się na niego jak na idiotę i powiedziała szyderczo:

– Nie wiem doprawdy, jak w takich warunkach kadrowych, udało się nadleśnictwu przejść pozytywnie audyt FSC. Mój wuj naczelnik zresztą zawsze opowiada dowcip, że w waszym nadleśnictwie można bez obaw otwierać okna na naradach. A wiecie, dlaczego?

Obydwaj pokręcili głowami.

– Ponieważ nie ma między wami orłów, które mogłyby wylecieć! Ha! Ha! Ha! – roześmiała się stażystka, natomiast leśniczy Zdzisio wbił w nią swoje najgorsze i w największą nienawiść zaopatrzone spojrzenie. Tak patrzył do tej pory tylko na kłusowników i złodziei stroiszu.

– Możemy teraz zostać znajomymi na Facebooku! – powiedziała Marysia do leśniczego Zdzisia.

– Gdzie?! – ten wytrzeszczył oczy z przerażenia.

– Pewnie nie ma leśniczy swojego konta! – powiedziała z przyganą w głosie stażystka Marysia – Nie szkodzi. Założymy, założymy…

Leśniczemu cała kariera w leśnictwie przeleciała przed oczami. Wszyscy ci nadleśniczowie, którzy odchodzili i przychodzili jak pływy morskie, zgodnie z polityczną koniunkturą, podczas gdy leśniczy Zdzisio trwał i to nawet w tych czasach, kiedy jeszcze nikt nie myślał o trwałej, wielofunkcyjnej, a zwłaszcza zrównoważonej gospodarce leśnej. Teraz czuł, że przyszedł na niego koniec.

– My tu gadu gadu, a ja muszę pojechać do leśnego sklepu po gumiaki. Wuj obiecał mi najładniejsze!– stwierdziła stażystka, po czym podniosła się z krzesła – Nara chłopaki!

I wyszła.

Leśniczy z podleśniczym jeszcze dziesięć minut siedzieli na swoich miejscach nieco ogłuszeni i zdetonowani, jakby na środku pomieszczenia wybuchł granat.

– Nawet o Al- Kaidzie myślę cieplej – powiedział łamiącym się głosem podleśniczy.

– Trzeba wy***lić tę paprotkę! – powiedział z nienawiścią leśniczy Zdzisio wskazując na parapet, gdzie pośród starych kwitów, wiekowej kubik-tabeli i zepsutego wysokościomierza, stała doniczka z na wpół zaschniętym kwiatkiem.

IMG_0210

Nie pędźmy tak koledzy! Nie pędźmy!

Wszelkie łasice, kuny i łosie zamieszkujące dany obszar, można policzyć za pomocą metody pędzenia. Nie oznacza to wszakże bezmyślnej gonitwy po lesie i liczenia wszystkiego co żyje, liczenie odbywa się w sposób niezwykle przemyślany i usystematyzowany, ludzi rozstawia się po lesie w wielkich czworobokach, nagance daje się hasło „start”, zwierzęta w sposób kulturalny i inteligentny przechodzą przez linię obserwatorów, zostają nie mniej kulturalnie i inteligentnie policzone, dane są zbierane i w Derekcji z niezwykłą pieczołowitością, za pomocą algorytmów o jakich się Pitagorasowi nie śniło, oblicza się tam ile zwierzaków w lesie żyje, a zwłaszcza jakie.  Oczywiście wszystko to w teorii i na papierze, nie zapominajmy przyjaciele, w jakim kraju się to odbywa.

Przynajmniej połowa obserwatorów nie słucha instrukcji udzielanych na początku, zgodnie z zasadą, że Polak i tak wie lepiej, a na dodatek więcej, a zresztą jak nie usłyszy, to sobie wymyśli, co miał usłyszeć. Druga połowa instrukcji słucha, ale nie do końca jest przekonana, że mają one coś wspólnego ze zdrowym rozsądkiem i zwykłym, chłopskim rozumem. Dlatego obydwie grupy patrzą na siebie porozumiewawczo, mrugając do siebie oczami, które to mrugnięcia oznaczają: „Ale pie***li, nie?”.

Często pędzenia urządza się w sobotni, zimny poranek, co znacząco obniża morale liczących, którzy (zwłaszcza Służba Leśna) przywykła do spędzania tego czasu w domu, na łonie rodziny, pośród rozmaitych ciepeł, kaw i serniczków. Tacy obserwatorzy są roztargnieni i zdarza się im przegapić nawet duże zwierzęta.

Wrogiem tej metody jest alkohol. Wprawdzie znakomicie integruje rozmaite środowiska, pozwala przetrwać rozłąkę z rodziną i telewizorem, natomiast niektórzy po jego użyciu, mają skłonność do konfabulacji, widzą zwierzęta w ilościach podwojonych, a nawet potrojonych. Częstokroć nabierają przerażającej w konsekwencji brawury i odwagi, która kończy się poszukiwaniami całych grup obserwatorów, które po użyciu alkoholu, obierają zupełnie inną metodykę liczenia, często wymyśloną ad hoc, w lesie, przed chwilą.

Istotnym błędem popełnianym przez organizatorów takich pędzeń, jest zabieranie zbyt małej ilości pań. Dzieje się wówczas to co zwykle – pań jest mało, panów dużo, a każdy chce wypaść na najmądrzejszego i tego który widział najwięcej.  Dzieje się tak, mimo, że potwierdzono wielokrotnie, że ludzie którzy widzieli więcej jeleni niż reszta, nie mają u płci przeciwnej większych szans, niż ci którzy zaobserwowali ich mniej. No, ale wówczas jest już za późno na wszelkie naukowe tłumaczenia. Nie daj Boże, kiedy to właśnie  pani zbiera karteczki z zanotowanymi obserwacjami! Wówczas można mieć pewność, że ilość zaobserwowanych stworzeń, będzie wzrastała wraz z przesuwaniem się kolejki oddających karteczki. Może się okazać, że ci na końcu widzieli chmarę, co najmniej stu jeleni, gonioną przez wygłodniałą i nie mniej liczną watahę wilków, poganianą przez dziki i rysie pospołu.

Poważnym mankamentem tej metody jest to, że jej wyniki na jakiś czas przepadają w czeluściach Derekcji, gdzie jacyś nieokreśleni bliżej specjaliści, używając chytrych i zimnych, matematycznych metod, ustalają o ile i jakich zwierząt w lesie jest za dużo. Zwłaszcza jeleni byków i dzików.

Podsumowując: metoda pędzeń, jakkolwiek wygląda widowiskowo i robi wrażenie na postronnych widzach, nie do końca sprawdza się w wyjątkowych, polskich warunkach, albowiem pozostawia zbyt duży margines samodzielności obserwatorom. A wiadomo, co Polak potrafi, a zwłaszcza ten najmądrzejszy i po nalewce. Same zwierzęta nie ustosunkowały się, jak na razie, do potrzeby ich wielokrotnego przeliczania. Gdyby wiedziały, jakie niesie to ze sobą konsekwencje, nikt by ich nigdy podczas pędzenia nie zobaczył.

Jak policzyć zwierzątka, żeby się im krzywda nie stała

Zwierzynę w lesie można policzyć na wiele sposobów, ale pośród tych setek metod i metodyk, dwie są zaprawdę godne uwagi. Pierwsza to metoda kancelaryjna, gdzie na podstawie sum doświadczeń i obserwacji wpisujemy w odpowiednie rubryki ilości mieszkających w lesie kun, łasic i danieli, zaś druga polega na wycieczce do lasu mrowia ludzi, które to mrowie rozstawione w przemyślny sposób, liczy wszelką przerażoną leśną menażerię, gnaną przez oszalałą ludzkość, która występuje w formie naganki (swoją drogą ciekawe, co kuny i łasice o tym myślą).

Wady i zalety pierwszej metody było mi dane wielokrotnie poznać. Komisje złożone z łowczych i miejscowych leśników, zbierają się w umówionych miejscach i za pomocą kulturalnej debaty, ustalają ile tam w lesie żyje jeleni, ile wilków, nawet jarząbki i głuszce się policzy. Metoda ta jest przeznaczona dla wytrawnych znawców lasu i terenu, ponieważ można się przy niej zdrowo skompromitować, zwłaszcza, kiedy przy negocjacyjnym stole usiądzie leśniczy z dwumiesięcznym stażem, podleśniczy który ma w nosie świat zwierząt i łowczy akuratnie wybrany na stanowisko, a którego zaletą miało być świeże spojrzenie na sprawy zwierzyny, ponieważ nie miał żadnego, ogłupiającego ludzi doświadczenia, które częstokroć okazuje się u nas niezwykłym balastem.

Boże Ty mój, cośmy tam narachowali wówczas, to nasze! Ustaliliśmy na przykład, że dzików wprawdzie mało, ale całe ich watahy przełażą zimą przez lód na rzece z sąsiedniego nadleśnictwa. Czyż można ich nie policzyć? Tu oparliśmy się na relacji łowczego, który widział przechodzące je przez zamarzniętą rzeczkę dziesiątkami. Saren naliczyliśmy jeszcze więcej, bo tych miłych zwierzątek wprawdzie nie było jakoś widać tego roku, ale one, podstępne i chytre (jak to sarny), na pewno poukrywały się w tym młodniku nad rzeką (do dziś pozostaje dla mnie zagadką, jak zdrowy psychicznie człowiek, mógł pomyśleć, że w zagajniku o powierzchni pięciu hektarów, ukryła się grubo ponad setka saren). Najlepiej, a w sumie najgorzej wyszło nam z zającami. Jednym zapisem odbudowaliśmy całą populację zająca, zdziesiątkowaną przez motylicę wątrobową, wałęsające się psy i koty i  to nie na terenie jednego obwodu łowieckiego, o nie! Odbudowaliśmy zajęcostan w skali całego województwa!

Cośmy naliczyli wilków, rysiów, jenotów! Dobrze, że nie było rubryki „rosomaki i niedźwiedzie razem”, bo i to zapewne znalazłoby się w protokole! Wprawdzie była rubryka „inne”, ale Najwyższy uchronił przed większym blamażem. Dziwnie przy tym wyglądał wpis: „jeleń byk sztuk 1”, ale to stało się na prośbę łowczego, który komuś tam nie chciał dać odstrzału.

Protokół podpisaliśmy zadowoleni i uścisnąwszy swe buchalteryjne dłonie, rozstaliśmy się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

Protokół oddałem do nadleśnictwa. Wtedy się zaczęło. Nawet zastępca wzywał żeby wyjaśnić tą hekatombę, jaką przyjdzie uczynić, jeśli wyniki naszych obrachunków zostaną utrzymane w mocy. Co do liczby zajęcy, szybkośmy doszli do porozumienia, że to głupia pomyłka i skreśliliśmy zero na końcu. Protokół był przerabiany kilkakrotnie i kilkakrotnie musiał też przyjeżdżać łowczy, aż w końcu, udało się nam ustalić wersję, która byłaby do zaakceptowania przez wszystkie strony, a zwłaszcza przez pryzmat zdolności zwierzyny do odbudowania populacji po takiej rzezi.

Na koniec zadano mi kluczowe pytanie: czyście nie mieli do cholery protokołów z zeszłego roku?

/jutro o metodzie liczenia za pomocą pędzeń, tam też wyszły komedie/

Szkody karnawałowe

– Otóż wyobraź sobie – powiedział leśniczy Zdzisio siorbiąc kawę – Że nadleśnictwo organizuje obowiązkowy bal karnawałowy.

– Jak to „obowiązkowy”? – zapytał podleśniczy.

– Ano tak to: każde leśnictwo przebiera się tematycznie. My na przykład przebieramy się za szkody od wiatru.

– Jak to „my”? Ja nie mam dodatku funkcyjnego i z tego zwykłego względu nie muszę uczestniczyć w przedsięwzięciach, które wykraczają poza zakres moich obowiązków.

– I tu się mylisz kolego – leśniczy Zdzisio z mściwą satysfakcją otarł fusy po kawie ze swych charakterystycznych wąsów – Nadleśniczy polecił przekazać wszystkim, że uczestnictwo jest obowiązkowe, a jak ktoś nie przyjdzie, to z pewnością gorzko pożałuje swej absencji. Zwłaszcza przy podziale premii i ustaleniu wysokości ryczałtu rozjazdowego. A jeśli osób, które nie przyjdą na bal będzie dużo, to uruchomi tę swoją kadrową karuzelę, która już niejeden raz przywiodła pracowników do opamiętania.

– Jak my się przebierzemy za złomy i wywroty? – jęknął podleśniczy.

– Ciesz się, że nie musimy przebrać się za okiść, albo szkody od pożaru. Leśnictwo Bieżnia musi przebrać się za drzewostan postrzelany, a leśnictwo Mazgaje za podtopioną uprawę sosnową.  Dział techniczny ma się przebrać za szkody od zwierzyny, przy czym każdy pracownik ma wymyśleć przebranie dotyczące innego gatunku drzewa. Administrator ma się na przykład przebrać za zbuchtowaną przez dziki gniazdówkę dębową.

– A księgowość? Za co one się przebierają? – zapytał pełen zgrozy podleśniczy.

– Łatwizna! – machnął ręką leśniczy Zdzisio – Mają się przebrać za hubę, opieńkę i przypłaszczka, a główna księgowa za zasnuję.

– To faktycznie łatwizna. Zwłaszcza, że już tak prawie wygląda…

– Dział sekretarza przebiera się za drzewa niebezpieczne, a część za harvester. Ponoć już szyją wspólnie strój.

– No a inżyniery i zastępca?

– Razem z nadleśniczym będą przebrani za trwałą, wielofunkcyjną i zrównoważoną gospodarkę leśną. Ma być dużo cekinów, kryształków Svarowskiego i mnóstwo brokatu. Pod spodem zaś trociny i żywica…

Nie każdy derektor jest jak Ojciec Derektor!

Mimo wieku, którego Jezus Chrystus przez Poncjusza Piłata (i Żydów) nawet nie dożył, zostałem przez babcię pouczony o możliwości tęgiego lania, jeśli będę wypisywał kalumnie i obraźliwości na Ojca Tadeusza Rydzyka, notabene redemptorystę, założyciela Radia Maryja, Telewizji Trwam, odkrywcę Geotermii (niektórzy twierdzą, że Geometrii), budowniczego skomplikowanego systemu finansowego i osoby, dzięki której dowiedziałem się, co to jest właściwie miejsce na multipleksie.

Babcia wprawdzie na żartach się zna, ale na tych bardziej konserwatywnych, toteż poprzysiągłem sobie, że odtąd będę opisywał tylko pozytywne strony działalności Ojca Derektora.

Dlatego kiedy już się o jakiejś dowiem, bez zbędnej zwłoki, umieszczę odpowiedni wpis, chwaląc i gloryfikując, a tymczasem wspomnę tylko o tym, że dzięki Ojcu Derektorowi trwała, wielofunkcyjna i zrównoważona gospodarka leśna(cokolwiek to oznacza) zagościła w polskich domach na falach Radia Maria w „Rozmowach niedokończonych”.

Lata edukacji przyrodniczo-leśnej, lata karmienia dzieci kiełbasą podwawelską z ogniska (niechże teraz martwią się nadleśnictwa, które karmią młodzież tańszą wędliną!), lata audycji w innych rozgłośniach nie przyczyniły się do rozpropagowania w takim stopniu, najsłuszniejszej  ze słusznych idei,  jakie przyświecają Derekcji Generalnej Lasów. Wprawdzie staruszki nadal nie rozróżniają rębni IV d od rębni V, nie widzą większej różnicy pomiędzy jeleniem i sarną, ale wiedzą, że lasom grozi prywatyzacja , że trzeba się jej przeciwstawić i bronić trwałej, wielofunkcyjnej i zrównoważonej (cokolwiek przez to rozumieją) gospodarki leśnej prowadzonej przez światłych leśników od Bałtyku po Giewont.

Derektory Lasów odpuściły sobie edukację przyrodniczo leśną staruszek i górników, licząc wyłącznie na przedszkolaków i gimnazjalistów, które kiedyś, w przyszłości, wdzięcznie odpłacą się za kawałek wędliny upieczony nad ogniem, a tymczasem Ojciec Derektor doskonale wie gdzie tkwi prawdziwa siła.  Żadne dzieci, nawet te które dostały po dwie kiełbaski, nie pójdą pod Sejm na żadną manifestację w obronie polskich lasów.

Ozzy Osbourne zawsze śpiewał o lesie

– Co za durna muzyka! – leśniczy Zdzisio krytycznie odniósł się do włączonego przez podleśniczego utworu – Tylko fakt, że poruszamy się po terenie leśnictwa twoim samochodem, nie pozwala mi wyłączyć radia.

– Toż to klasyka! – oburzył się podleśniczy.

– Klasyka to Irena Santor – zareplikował leśniczy – I Krzysztof Krawczyk. Czerwone Gitary. Te wyjce, co włączyłeś nazywasz klasyką? Zresztą śpiewają w obcym języku.

– To po angielsku! – stwierdził podleśniczy.

– Domyśliłem się  – skinął głową leśniczy Zdzisio – Bo niemiecki i francuski umiem bardzo dobrze odróżnić od polskiego. A skoro nie śpiewają ani po niemiecku, ani po francusku, to musi być to angielski.

Podleśniczy po tych słowach, jechał jeszcze około kilometra z otwartą ze zdziwienia gębą. Po chwili odezwał się:

– Uważam, że ta piosenka śpiewana przez wybitny zespół Black Sabbath, znakomicie oddaje wszystko, co zawiera się w trwałej, wielofunkcyjnej i zrównoważonej gospodarce leśnej i wyjątkowo nadaje się do puszczania w aucie prywatnym wykorzystywanym do celów służbowych za 0.8853 PLN za kilometr. A już zwłaszcza jej tytuł.

– Według mnie dużo lepiej w samochodzie używanym przez Służbę Leśną brzmi zespół Weekend – orzekł leśniczy Zdzisio – Kiedy chłopaki śpiewają słowa „…ja uwielbiam ją…” od razu myślę o trwałej, wielofunkcyjnej i zrównoważonej! Albo piosenka „Ona jest zajebista”! Człowieku! Jakbym słyszał rzecznika prasowego z Derekcji!

– Ja będę się nadal upierał, że tytuł kawałka Black Sabbath jest bardziej adekwatny! – bronił się podleśniczy.

– A jaki ma tytuł to wycie?

– „Paranoid”– rzeczowo odparł podleśniczy i chwycił w dłoń skrobaczkę do szyb, bo jak to w maluchu, przednia szyba zaczęła podczas jazdy zamarzać.

Nasz polski prawdziwy sułtanat!

„Jak to miło być sułtanem i w haremie siedzieć ranem!” – podśpiewywał sobie rankiem w gabinecie nadleśniczy. Leśniczy Zdzisio, który akurat czekał pod drzwiami na audiencję i niechcący usłyszał tę piosenkę, mimowolnie zadrżał.

„ W rzeczy samej – zamyślił się – Taki nadleśniczy jest jak sułtan. Nawet Wielkiego Wezyra ma. Przecież narady jakie prowadzi zastępca to jak tureckie kazanie. Inżynierzy nadzoru też mają więcej z baszami tureckimi wspólnego niż z trwałą i wielofunkcyjną gospodarką leśną. A baby z biura? Istny harem!”

W tym momencie sekretarka oznajmiła leśniczemu:

– Pan nadleśniczy prosi!

Leśniczy Zdzisio wszedł w sposób uniżony do gabinetu. Wystękał zwyczajowe „Dzień dobry” i tylko dzięki temu, że użarł się w język nie dodał „Wasza Wysokość”.

Nadleśniczy zrobił pochmurną minę widząc wchodzącego leśniczego i nawet nie zaproponował aby ten usiadł. Leśniczy zgarbił się jeszcze bardziej i przybrał pozę typową dla janczara polskiej gospodarki leśnej, który właśnie stanął przed takowej gospodarki Majestatem. Wytworzyła się tak wiernopoddańcza atmosfera, że gdyby nadleśniczy kazał mu wyskoczyć przez okno, leśniczy Zdzisio zrobiłby to bez wahania. Zwłaszcza,  że byli na parterze.

– Dostał pan stażystkę panie leśniczy, nieprawdaż? – bardziej orzekł niż zapytał nadleśniczy.

– Prawda, ale ona dopiero od poniedziałku do mnie…

– Ona nazywa się Niemczyk – powiedział sułtan i patrzył wyczekująco na swego janczara

– Z tych Niemczyków? – zająknął się leśniczy Zdzisio wytrzeszczając przerażone oczy.

– Tak to chrześnica naczelnika. Dojeżdża z miasta i nie ma samochodu. Ostatni zaś autobus idzie o trzynastej. Zrozumiano?

– Oczywiście panie nadleśniczy!

– I żadnych głupich, seksistowskich uwag w pracy panie leśniczy! Ja tam nie chcę żadnych telefonów z Derekcji! Stażystka ma być zadowolona ze swego stażu!

– Dołożę wszelkich starań panie nadleśniczy!

– Ma pan jakieś pytania?

– Absolutnie żadnych!

– No to do roboty panie leśniczy!

Leśniczy Zdzisio wyszedł z gabinetu nieomalże tyłem i kłaniając się uniżenie, zamknął drzwi bez najmniejszego dźwięku.

„Prawdziwy sułtan! – pomyślał – A ja kto? Że też mi wyleciało z głowy jak się nazywał ten kto pilnował haremu!”

Nie zasypiaj na naradach kolego leśniku!

– Już po nas! – leśniczy Zdzisio wpadł do kancelarii jak bomba.

– Ja nic nie wiem! – przeraził się podleśniczy – W tym tygodniu nawet nie dotykałem rejestratora! To na pewno nie ja! Przysięgam! Złotówki od nikogo nie wziąłem!

– To nie o drewno chodzi! – zawołał leśniczy Zdzisio, a w głosie tym zabrzmiała najczystsza desperacja – Będziemy mieli stażystkę!!!

Tu w odpowiedzi padł szereg słów, które znają nawet małe dzieci, ale których nie pozwala im się używać. Całą tę niemiłosierną wiązankę, gdzie pełno było odwołań do źle prowadzących się matek różnych osób zajmujących ważne stanowiska w nadleśnictwie, zakończyło typowe „Jezus Maria”.

– To sabotaż! – pieklił się leśniczy Zdzisio – Chcą mnie załatwić! Chcą żeby mnie wywieźli z kancelarii nogami do przodu! Na stare lata wplączą mnie w skandal obyczajowy! Całe życie człowiek się upilnował, a teraz na takie pokuszenie mnie wywiedli! Przecież małżonka mi nie pozwoli do lasu jeździć! Równie dobrze mogę iść na urlop bezpłatny!

– Ja też z nią nigdzie nie pojadę! – powiedział podleśniczy – A już w ogóle do lasu! Moja małżonka może i tolerancyjna, ale swoje lata ma i życiowo doświadczona. Ja chcę mieć łeb cały!

– Masz teraz swoje dżęder! – ze złośliwą satysfakcją powiedział leśniczy Zdzisio – Na zdrowie! Tak się kończy dawanie praw wyborczych babom! Czy to trudno było przewidzieć czym to się skończy? Może jeszcze Murzynów naprzyjmują? Albo nie daj Panie Boże w Trójcy Jedyny, homoseksualistów!

– Ja pie***! – wytrzeszczył oczy podleśniczy.

– I to ty pojedziesz z nim do lasu! – z mściwą satysfakcją oznajmił leśniczy Zdzisio – Skoroś taki dżęder to będziesz sam się tłumaczył przed okolicą!

– Już po nas! – zawołał podleśniczy łapiąc się za głowę – Jestem dżęder ale tak naprawdę to nigdy nie miałem do czynienie z praktyką tylko z teorią! Baba nadaje się do biura, do papierów, do faktur, a nie do lasu! Ja nawet nie wiem, jak to żonie powiedzieć! Jak to się stało, że trafiła właśnie do nas?!

– Cóż…- podrapał się w głowę leśniczy Zdzisio – Sprawa jest nieco skomplikowana, bo na naradzie zdaje się, nieco przysnąłem…

– Jak wszyscy – wzruszył ramionami podleśniczy.

– …jak wszyscy – zgodził się leśniczy Zdzisio – Ale akurat kiedy się obudziłem, zastępca pytał się mnie czy mam kurs tartaczki. Na wszelki wypadek odpowiedziałem „tak”. Dopiero dziś się okazało, że pytał nie o tartaczkę, tylko o to czy chcę stażystkę…

– A ładna ona? – zapytał podleśniczy.

– W naszej sytuacji powinieneś zapytać raczej o jej kompetencje i wykształcenie – zauważył surowo leśniczy.