Quo vadis polskie leśnictwo?

Ekscelencja Derektor przywitał swego gościa nader serdecznie, a przede wszystkim uniżenie. Wprawdzie obawiał się, że klękanie na jedno kolano i całowanie w pierścień może odebrać mu sporo autorytetu wśród obserwujących scenę przywitania podwładnych, ale że większość z nich czołobitnie leżała przed jego gabinetem witając w ten sposób księdza biskupa, pomyślał, że i tak wyszedł na najstarszego stopniem służbowym.

– Cóż Waszą Eminencję sprowadza w nasze skromne progi?!- wołał Ekscelencja Derektor ruchami głowy sugerując współpracownikom, aby chyżo zjawili się z godnym gościa poczęstunkiem.

– Obserwując poczynania Pana Dyrektora- zaczął dostojnym głosem biskup- Chciałem dać kilka rad co do zarządzania taką firmą jak pańska.

– O!- zająknął się Ekscelencja zaskoczony. Mogło to wszak oznaczać rychłe odwołanie!

– Otóż!- uśmiechnął się dobrotliwie biskup- Zauważyłem wiele analogii pomiędzy naszymi, że tak powiem instytucjami, które dzięki wymianie doświadczeń mogą działać jeszcze sprawniej! Czyż nie jest Pan Dyrektor jak biskup nad diecezją?

– Toż tak- odparł Ekscelencja Derektor nieufnie.

– Czyż nie ma Pan Dyrektor rozlicznych naczelników jako i ja posiadam wszelkiego rodzaju prałatów w Kurii?!

– Toż tak- drapał się w policzek Ekscelencja.

– A nadleśnictwa! Toż to dekanaty!

– Toż tak- niepewnie potwierdzał Derektor nic nie rozumiejąc.

– A leśnictwa!- wołał biskup- Przecież leśnictwa to jak nasze parafie, leśniczowie są odpowiednikami naszych proboszczów, a podleśniczowie to jak wikarzy!

– Ale trzódka parafialna zgoła odmienna- zwrócił uwagę Ekscelencja- Jelenie, sarny i dziki. Nie wspominając o sosnach i świerkach, których nijak nie można porównać do parafian!

– Przejdę do rzeczy!- powiedział biskup- Mam sygnały z pewnych źródeł, że niebawem dokonamy wymiany kadr. Właśnie dzięki podobieństwu w strukturach! Proboszczowie i prałaci zastąpią leśniczych i naczelników, a ja zastąpię pana.

– Ale po co?!- zawołał wystraszony Ekscelencja Derektor – I czy księża znają się na hodowli lasu?!

– Znamy się za to doskonale na efektywnym wykorzystywaniu powierzonych nam zasobów- powiedział kwaśno biskup- A hodowla lasu nie jest taka ważna. Prowadzicie ją już tyle lat, a las nadal rośnie! Damy radę!

Nie będzie baby, nie będzie lasu!

Odbywają się  rokrocznie w polskim zrównoważonym i tak dalej leśnictwie akcje odnowieniowe. Obrazuje się je wykresami i słupkami na naradach gospodarczych, chełpi się ich wynikami w prasie i rozmaitych broszurach. Tysiące hektarów upraw leśnych napawa duma polskiego wielofunkcyjnego gospodarza lasu, ale za tym sukcesem, za tym wyjątkowym na skalę światową osiągnięciem stoi nie kto inny jak baba z lasu.

Bez tej baby wykresy i słupki stanowiłyby obraz nędzy i rozpaczy, podobnie jak lesistość kraju, a program jej zwiększania należałoby zawiesić na kołku.

Albowiem baba przy odnowieniach i zalesieniach jest nieodzowna i niezastąpiona.

Tylko baba z lasu nadaje się do sadzenia sosenek, świerczków czy rozmaitych grabów. Próbowano zastąpić ją wielokrotnie mężczyzną, ale okazywał się on tak marnym jej substytutem, a posadzone przezeń uprawy miały tak kiepską udatność, że jedynie ZUL desperat albo leśnik pozbawiony rozumu, decydował się na taką zamianę. Mężczyzna zagina korzonki sosenkom, nie dba o właściwą głębokość zakopania świerczków czy dąbków, albowiem nie potrafi właściwie odróżnić szyi korzeniowej od pędu wierzchołkowego, ponieważ chłop w lesie nie jest detalistą. Dla niego liczy się bardziej, że sąsiednia para wyprzedziła go o te dwadzieścia metrów i należy ją pilnie dogonić.

Próbowano babę zastąpić sadzarką. Różnie można tam dywagować o plusach i minusach obu tych urządzeń, ale baba nie potrzebuje dobrze przygotowanej gleby i się w robocie nie zacina.

Robota przy sadzeniu lasu nadaje się dla bab z jeszcze jednego ważnego powodu. Otóż mało która baba przybywa do lasu celem szybkiego wzbogacenia się i zdobycia ogromnej fortuny podczas prac zalesieniowych, o co zresztą niełatwo.

Baba nie przelicza każdej posadzonej sadzonki na grosze, za które zgodziła się ten las sadzić, a cierpliwie wtyka maluśkie drzewka w Matkę Ziemię ku chwale i dla dobrobytu przyszłych pokoleń. Mężczyzna zaś przelicza je w każdym momencie i w wyobraźni już je wymienia w sklepie na artykuły pierwszej potrzeby (a jakie kto ma potrzeby, to już my dobrze wiemy). I kiedy dochodzi do momentu co właściwie będzie mógł wymienić za dniówkę pracowitego sadzenia drzewek, decyduje że na dugi dzień nikt go do tej roboty kijami nawet nie zapędzi i nie pojawia się w pracy. To już lepiej pod sklepem postać i czekać na jakiegoś wioskowego Rokefelera co pożyczy na te najpierwsze z ludzkich potrzeb. A baba zawsze przyjdzie. Nawet jak nie trzeba.

Z babami zawsze jest weselej podczas sadzenia. Zwłaszcza kiedy przegapiło się kilka ostatnich odcinków Klanu, baby są nieocenionym źródłem wiedzy. Baby uśmierzają konflikty pomiędzy mężczyznami, którzy kopią dołki pod sadzonki, przez co wzrasta wydajność prac, albowiem częste bójki znacząco ją obniżają i powodują tymczasowe absencje.

Zaś zakończenia prac odnowieniowych, takie prawdziwe, tradycyjne – z wódką, boczkiem wędzonym, ogórkami i ogniskiem, są bez bab wprost nie do wyobrażenia.

Dlatego należałoby pośród wszystkich wykresów i słupków uhonorować jakoś babę z lasu, bez której wiele upraw w ogóle by nie powstało. Pośród wielu pomników, tablic i głazów pamiątkowych stawianych w lasach bez żadnego sensu, ten jeden pomnik miałby rację bytu.

Wielka wojna domowa w nadleśnictwie

Nadleśnictwo Garłacze ogarnęła wojna. Nie, nie drogi czytelniku, to wcale nie wraży Putin, ani wojska Kalifatu, zmąciły trwały, wielofunkcyjny i zrównoważony ład i porządek w jednostce kierowanej przez dumnego nadleśniczego.

Nadleśnictwo Garłacze ogarnęła wojna domowa i to najgorszego sortu, bo wojna między babami z biura, które jak wszyscy znakomicie z autopsji wiemy, nie znają litości i nie biorą jeńców.

Działania wojenne zapoczątkowały imieniny jednej z licznych pracownic księgowości. Skromna ta i pracowita osoba upiekła ciasto z rozmaitymi kremami, owocami i galaretkami, które miało to nieszczęście, że smakowało poczęstowanym nim pracownikom terenowej Służby Leśnej, a którzy bez jakiegokolwiek zahamowania chwalili je publicznie.

Przez dwa dni w całym nadleśnictwie nie mówiono o niczym innym, jak o udanym cukierniczym dziele (nawet afera związana z napaskudzeniem przez kota służbowego na wycieraczkę zeszła na plan dalszy).

Inne działy poczuły się dotknięte do żywego. Zamiast zajmować się szeroko rozumianą gospodarką leśną, baby z poszczególnych komórek nadleśnictwa dywagowały jak utrzeć nosa bezczelnej księgowości!

Pierwszy odpowiedział dział marketingu. Ciasto było efektowne wizualnie, wielokolorowe i wielopiętrowe. Niestety, łatwiej handlować drewnem, wysyłać ponaglenia do zapłaty czy groźne faktury, a nawet wystawiać asygnaty, aniżeli zadziwić wybrednych smakoszy z terenu jakimś wyjątkowym ciastem. Wprawdzie i wyrób działu marketingu chwalono, ale wszyscy wyczuli, że to bardziej przez grzeczność i żeby w tak ważnym dla prowadzenia leśnictwa dziale nie narobić sobie wrogów.

Następny atak przypuścił dział Sekretarza! Cóż to było za ciasto! Rozmaite bezy i kandyzowane papaje, pośród leśnych (a jakże!) owoców, a wszystko skomponowane tak przemyślnie, że z daleka przypominało drzewostan zagospodarowany rębnią przerębową! Wydawało się, że takiego dzieła nic pobić nie może, kiedy to dział techniczny, zaprezentował swoje.

Było to ciasto w formie klasycznej pułapki na kornika drukarza, gdzie z wielkim pietyzmem i realizmem oddano moment wygryzania się na wolność młodego pokolenia małych drukarzy! Dział techniczny bity tydzień spędził na przygotowywaniu czekoladowej posypki właśnie w postaci małych żuczków, które oto wyruszały w świerkowy świat Puszczy, aby przysporzyć jej jeszcze więcej posuszu jałowego! Wprawdzie inżynier nadzoru skrytykował barwę posypki, albowiem młode chrząszcze według jego gruntownej, teoretycznej wiedzy (w praktyce obawiał się insektów), mają kolor cokolwiek jaśniejszy. Zakrzyczano go jednak, twierdząc, że samo ciasto jest wybitne, że tak nieistotnym  szczegółem jak kolor korniczej młodzieży przejmuje się jedynie dureń lub nieznośny do granic szczególarz!

Reszta działów nadleśnictwa oszalała!

Co i rusz w nadleśnictwie pojawiały się ciasta w najwymyślniejszych formach i postaciach. Baby z biura zupełnie zaprzestały zajmować się pracą, wymyślając już jedynie to jak zadać bobu innym babom w zakresie cukiernictwa! Czegóż tam nie było! Torty w formie pilarek i harvesterów! Desery, przypominające kępy ekologiczne! Mazurki, które wyglądały jak szkice odnowieniowe!

Kto pojawił się w nadleśnictwie, był zmuszany do degustowania wszystkich tych wymyślności i to w kolejności ściśle określonej, albowiem wszyscy wiemy, że raz urażony dział w nadleśnictwie oznacza kłopoty na wiele lat!

Gospodarka leśna zeszła zupełnie na boczny tor. Z rzadka już nadleśniczy prosił o jakieś dane czy połączenie telefoniczne, albowiem wszelkie wychynięcie z gabinetu oznaczało konieczność konsumpcji rozmaitych słodkości. Nawet o kawę nie prosił, albowiem do kawy przynoszono mu taką ilość tortów, że dostawał mdłości na sam widok.

Wojna skończyła się nagle i nieoczekiwanie. Otóż dział marketingu, pragnąc się zrehabilitować za liczne cukiernicze porażki, przygotował wyrób krańcowo inny, twierdząc, że z wszystkich ciast i tortów, terenowej Służbie Leśnej, najbardziej do gustu przypadnie wędzony boczek.

I rzeczywiście, żaden z leśników nie spojrzał nawet na ciasto, kiedy na biurku w dziale marketingu pojawił się kawał dobrze uwędzonego wieprzowego boku. Tyle, że wojna rozgorzała na nowej niwie: nadleśnictwo Garłacze pogrążyło się w chaosie wędlin, salcesonów i kindziuków…

 

Sądny Dzień Kobiet w nadleśnictwie

– Powiedz mi Romuś co dzisiaj za dzień mamy?- zapytał leśniczy Zdzisio znad uświęconej wszelką leśną tradycją porannej kawy (Romusiowi jednakowoż jej nie dawano, albowiem już po pierwszym dniu okazało się, że jest piekielnie nieodporny na moc kofeiny i podarł w afekcie „kubiktabelę”).
Romuś wzruszył ramionami zakłopotany i podrapał się w mierzwę na głowie. Nie wiedział.
– Otóż Romusiu mamy najbardziej niebezpieczny dzień w roku. Jest to dzień kobiet, zresztą międzynarodowy!- tłumaczył leśniczy Zdzisio- Pojawienie się w takim dniu w nadleśnictwie oznacza wyłącznie kłopoty!
– Bo tylko dureń jedzie w takim dniu do nadleśnictwa bez kwiatów!- zawołał podleśniczy z nieco szyderczym uśmiechem.
– Nie ma nigdzie w zakresie obowiązków leśniczego wręczania kwiatów babom z biura!- odparł leśniczy, który istotnie miał kilkakrotnie marne przygody w dniu 8 marca w nadleśnictwie, przyjechawszy tam tego nieszczęsnego dnia z pustymi rękami.
– Okazuje się, że i w zakresie małżonka również tego nie ma!- zahuczała małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka- Pierwsze kwiaty jakie od ciebie otrzymam to będą zapewne chryzantemy na nagrobku!
– Otóż zapamiętaj naukę Romusiu- udawał że nie słyszy małżonki leśniczy- Ósmego marca nie jedzie się do nadleśnictwa, choćbyś miał nierozliczoną kasę fiskalną, choćby cię wzywano na pilną i niezapowiedzianą pielgrzymkę, albo sam nadleśny wzywał na swój perski dywanik! Nigdy! Rozumiesz?!
Romuś aż przełknął ślinę ze strachu i wytrzeszczył oczy.
– Albowiem w swoim kantorku, czyha tego dnia na ofiary główna księgowa!- zawołał z przejęciem leśniczy Zdzisio.
Romuś ze strachu schował się pod biurko, co przy jego wielkoludzich rozmiarach wcale nie było proste.
– Wyłaź głupi!- powiedział podleśniczy- Ona w nadleśnictwie! Daleko!
– To jedyny dzień w roku, kiedy główna księgowa, może bezkarnie całować terenową Służbę Leśną i trzeba przyznać, że wykorzystuje sytuację jak może! Taka jest nachalna, bladź!
– Tylko nie mów, że ciebie ktoś chciał całować! Ha! Ha! Ha! – zaśmiała się małżonka leśniczego tak głośno i szyderczo, że leśniczy Zdzisio aż podskoczył ze złości.
– Żebyś wiedziała głupia, że nie kto inny jak główna księgowa chciała!- zawołał- I gdyby nie moja błyskawiczna reakcja, Jowisz jedyny wie, jak by się to całe całowanie w biurze skończyło!
– Jaka reakcja?- zapytała zaniepokojona małżonka.
– Szybko jej powiedziałem, że mam trzy nierozliczone asygnaty z zeszłego tygodnia!- odparł Zdzisio.
– A ona?- dopytywała małżonka.
– Jak to główna księgowa: wściekła się!

Trudna sztuka nabijania numerków

– Ty Romuś będziesz klepał numerki na tartaczkach!- zdecydował leśniczy Zdzisio i zaprezentował stażyście działanie młotka do nabijania płytek.

Romuś podrapał się w głowę i wziął młotek z rąk leśniczego w swe wielkie jak bochny mazurskiego chleba dłonie.

Wziął zamach i huknął z całej siły w czoło leżącej dłużycy sosnowej. Młotek na wskutek zastosowania ponadludzkiej siły odbił w przeciwnym kierunku, zgodnie z wszelakimi regułami fizyki, przez co cechówka z logo Lasów Państwowych została umieszczona na czole Romusia.

– Ja pier…- zawołał leśniczy Zdzisio wystraszony, obserwując jak na czole stażysty pojawia się sinofioletowy znak firmowy Lasów – Zdaje się, że jesteś obecnie zalegalizowany!

– Najpierw musisz umieścić płytkę na młotku – powiedział podleśniczy, który z zainteresowanie obserwował nauczanie stażysty – Samo pukanie młotkiem po tartaczkach przynosi właśnie tak opłakane efekty. Strasznie sprężynuje!

Romuś nadal nie wiedział co zrobił źle. Oglądał młotek, podajnik z płytkami i z wolna dotykał czoła.

– Klupę połamie – powiedział leśniczy Zdzisio do podleśniczego patrząc na stażystę zafrasowany- Taśmę porwie. Sam już nie wiem jakie można powierzyć Romusiowi zadanie podczas odbiórki i klasyfikacji surowca drzewnego!

– Może dajmy mu rejestrator?- zapytał podleśniczy.

Leśniczy Zdzisio popatrzył się na podleśniczego z powątpiewaniem.

– Jak amen w pacierzu, że powciska nam guziki do środka!

Leśnicy zasępili się. Romuś przestępował z nogi na nogę.

I właśnie w tym momencie na zrębie pojawiła się eks-stażystka Marysia, obecnie pełniąca odpowiedzialne stanowisko pełniącej obowiązki leśniczego leśnictwa Mazgaje.

Marysia zobaczyła Romusia po raz pierwszy w życiu i ze zdumienia zdjęła kominiarkę z głowy (a robiła to rzadko, przed posiłkami).

– On was napadł?- zawołała nie podchodząc bliżej- Zadzwonić po pomoc?

– Daj spokój Marysia!- odparł leśniczy Zdzisio- Sami daliśmy mu ten młotek! To nasz nowy stażysta!

– To nareszcie będzie komu odwracać sztuki, położne w nieumiejętny sposób przez pracowników ZUL, żeby zobaczyć wady drewna ukryte pod spodem!- zawołała Marysia.

– Toż tak!- klasnął w dłonie leśniczy Zdzisio- Z nieba nam spadłaś dziewczyno z tym swoim niekonwencjonalnym podejściem do zagadnień leśnych!

I kiedy wszyscy myśleli, że problem został cudownie rozwiązany, pierwsza sztuka jaką Romuś zaczął odwracać, połamała się.

Trwała, wielofunkcyjna i kaszubska gospodarka leśna

Korzystając z nieobecności w leśniczówce małżonki leśniczego, rosłej i postawnej Kaszubki, leśniczy Zdzisio z podleśniczym wdali się w dysputę na temat Kaszubów i całej szeroko pojętej kaszubskości. Stażysta Romuś, przysłuchiwał się tej rozmowie z szeroko otwartymi ustami, niewiele z niej pojmując, ale podejrzewając, że jest ona wielce uczona i z tak światłymi mężami nie miał jeszcze do czynienia w swoim życiu.

– Jedzą jakby łapczywiej – powiedział leśniczy Zdzisio zapytany o zachowanie przy stole- Nie masz też u nich gadania przy spożywaniu darów bożych, bowiem uważają, że albo jesz, albo gadasz.

– Jest to poniekąd logiczne- zauważył podleśniczy- Ciężko jednak wyobrazić sobie prawdziwy podlaski posiłek bez ożywionej dyskusji!

– Ożywionych dyskusji z małżonką mam aż nadto poza posiłkami!- machnął ręką leśniczy Zdzisio- Aż zanadto ożywionych! Zwłaszcza, że prawdziwy Kaszub uważa, że zawsze wszystko wie lepiej, a ich kobiety twierdzą w sposób nieprzejednany, że zawsze i w każdej sytuacji mają rację!

– Czy to prawda, że mają cudaczną tradycję machania świętymi obrazami w takt kociej muzyki?- zapytał podleśniczy.

– Tak. Nazywa się to tańcem feretronów i muszę ci powiedzieć, że widok ludzi wymachujących przeróżnymi świętymi do wtóru zawodzenia trąbek i puzonów, całkowicie odbiera wiarę, że Kaszubi mieli jakiś wpływ na rozwój naszej cywilizacji! Muszę ci też powiedzieć, że są nawet specjalne konkursy i moja małżonka, o mało nie wygrała jednego! Została jednak zdyskwalifikowana!

– Dlaczegóż?

– Ponieważ obrazem powinny machać cztery osoby, ponieważ jest niezwykle ciężki i umieszczony na okazałym stelażu, a ona, jako rosła i postawna osoba, reprezentowała swoje Kółko Różańcowe samodzielnie, co żiri, złożone zresztą z samych surowych i bogobojnych Kaszubów, orzekło, że tak machać to ona sobie może w domu, a nie na porządnym kaszubskim konkursie machania  świętymi obrazami!

– Na Bachusa!- zawołał podleśniczy- Dziwy to prawicie panie leśniczy! A jak u nich z trwałą, wielofunkcyjną i zrównoważoną gospodarką leśną? Zali prowadzą ją na swoją modłę czy według ogólnych zasad przyjętych w naszym leśnym Koranie?

– Otóż na półkach w kancelariach stoją u nich Zasady Hodowli Lasu, dokładnie takie same, jak u reszty polskiego zrównoważonego leśnictwa, ale nie korzystają z nich zupełnie, albowiem jak już mówiłem, prawdziwy Kaszub zawsze wszystko wie lepiej, nie wyłączając hodowania lasu. Widuje się nawet u nich egzemplarze ZHL z odręcznymi notatkami na marginesach w rodzaju „Doprawdy?”, „Dobre sobie!”, „Wyborne, sam to wymyśliłeś?!”, „Doucz się panie profesorze, zapraszam na letnie praktyki!”.

– A czy las wskutek tego rośnie?- złapał się za głowę podleśniczy.

– Tak, las pomimo całej tej kaszubskiej gospodarki, tego machania świętymi obrazami i picia alkoholu z niewielką ilością zakąski, rośnie tak samo jak u nas, a biorąc pod uwagę skandaliczne warunki siedliskowe, którymi obdarzył ich Jowisz nawet lepiej niż u nas.

– Zastanawiam się czy jest naukowe wyjaśnienie tego fenomenu?- zapytał podleśniczy.

– Tam gdzie zaczynają się Kaszuby, kończy się jakikolwiek wpływ nauki i logika- podniósł wskazujący palec leśniczy Zdzisio w wielce naukowym geście.

 

Dobra zmiana w leśnictwie Krużganki

Stażysta Romuś pojawił się w leśnictwie Krużganki na fali „dobrej zmiany”. Kiedy przywiózł go do kancelarii sam zastępca nadleśniczego, leśniczy Zdzisio akurat klął w żywy kamień zapchaną do granic niemożliwości skrzynkę z mailami, używając przy tym słów katastrofalnie grubiańskich.

– Darz bór!- powiedział zastępca nadleśniczego i wprowadził do kancelarii Romusia.

Nawet gdyby wprowadziłby tam lamę albo słonia, mniejsze wywołałoby to wrażenie, ponieważ Romuś był człowiekiem nadnaturalnych rozmiarów, zbudowanym potężnie, o szerokich ramionach i ogromnym torsie, choć głowa wydawała się cokolwiek za mała.

Leśniczy Zdzisio zaniemówił. Podleśniczy, który siorbał sobie spokojnie kawę, w pierwszej chwili pomyślał, że to napad rabunkowy i w trosce o swoje z trudem uciułane zaskórniaki, które stanowiły jedyne źródło finansowania używek i alkoholu (albowiem budżet rodzinny zarządzany przez żonę podleśniczego, był jako ta studnia bezdenna i pochłaniał wszelkie zasoby finansowe), chciał w pierwszej chwili zaatakować przybyłych gaśnicą, którą miał pod ręką, wprzódy zawoławszy:

– My nie mamy żadnych pieniędzy!

Opamiętał się jednak w porę i tylko schował za biurkiem.

Zastępca krótko zaprezentował Romusia i wyszedł (nie cierpiał leśniczego Zdzisia, uważając go za opoja i wykolejeńca), zostawiając zbaraniałych leśników ze stojącym pośrodku kancelarii stażystą.

– Co tam się dzieje?!- zahuczała zza ściany małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka, którą zaniepokoił rumor, a następnie martwa cisza jaka zapanował w kancelarii.

– Chodź i zobacz!- zaproponował leśniczy Zdzisio- Mamy tu nowego stażystę!

Kiedy małżonka zjawiła się w kancelarii, przeżegnała się odruchowo. Stażysta Romuś przewyższał ją o głowę.

– Ja tu jestem żoną leśniczego- przedstawiła się małżonka – A ty jak masz na imię?

– Romuś- wystękał zapytany i od razu było wiadomo, że składna mowa przychodziła mu z trudem.

– Skąd się Romuś wziąłeś?- odważył się zapytać leśniczy Zdzisio.

Romuś wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką, który mógł oznaczać zarówno północ, południe, jak i dowolne miasto lub wieś w Polsce.

– A szkoły jakie skończyłeś?- zapytała małżonka leśniczego.

Okazało się po dłuższych wyjaśnieniach, że Romuś skończył jakąś szkołę gastronomiczną, a zew leśnictwa poczuł w sobie nagle, po odbytej nad nim radzie familijnej, gdzie ktoś uznał, że Romusia da się do lasu, ponieważ do tłuczenia kotletów, ze względu na nadużywanie siły fizycznej i kompletny brak finezji zupełnie się nie nadaje. Oczywiście sprawa nie byłaby tak prosta gdyby nie koneksje i znajomości, dzięki którym udało się, z wielkim trudem (każdy po zapoznaniu Romusia bał się odpowiedzialności przed historią polskiego leśnictwa) wpisać na listę stażystów.

– Już tęsknię za Marysią!- zawołał podleśniczy, kiedy Romusiowi wytłumaczono, że akurat dzisiaj może iść już do domu- Nie za dobra ta zmiana!

– Według mnie dobrze mu z oczu patrzy!- powiedziała małżonka leśniczego, która miała słabość do wielkoludów.

– A kompetencja aż bije z twarzy- stwierdził sentencjonalnie leśniczy Zdzisio z miną godną Sfinksa- Tylko czekać, aż nas będzie lał po mordach!

 

Derektor panuje, ale nie rządzi

Dwie sprzątaczki stały pod tablicą poglądową dotyczącą bioróżnorodności, umieszczoną na półpiętrze wielkiego gmachu Derekcji i trajkotały zawzięcie.

– Już dwa tygodnie suszę głowę Derektorowi, żeby wysłał kontrolę do nadleśnictwa Garłacze!- powiedziała starsza machając beztrosko brudną ścierką – Tak mnie wnerwił tamtejszy nadleśniczy, że jak tylko pomyślę, to aż się cała trzęsę z tych nerwów! Melisę piłam przez drania!

– A co się stało pani Tomaszewska?- zapytała młodsza.

– Strasznie ostatnio błota naniósł, a jak mu kulturalnie zwróciłam uwagę, że w takich butach to on se może do obory wchodzić, a nie do porządnej Derekcji, to nawet się nie obejrzał! Dziad kalwaryjski!

– To on najgorszy z tych wszystkich! – zawołała młodsza – Mój Miecio (małżonek młodszej był portierem) przynajmniej go rozumu nauczył! Kiedyś zaparkował trochę krzywo i mój zwrócił mu uwagę, że tak to może parkować u siebie w zagajniku, a nie na porządnym parkingu, to też się próbował wymądrzać! Ale mój to wie jak z nimi gadać i na te jego mruczenie, powiedział, że w taki sposób to on może się do swoich pracowników odzywać w lesie, a nie do uczciwych ludzi i że on, Miecio niby, jest tu za portiera i Derektora codziennie widuje!

– Ja go nauczę moresu!- wołała starsza – Każda jedna Ekscelencja Derektor mnie słuchał w tych sprawach! Jak mnie tylko który nadleśniczy za skórę zalazł, to tylko szłam do Derektora, sprawę przedstawiałam i zaraz jechały inspektory do lasu! Mówiłam, że nie może być porządku w nadleśnictwie, jak nadleśniczy zachować się nie umie i w kiblu petuje. Tylko ta nasza Ekscelencja taki jakiś zabiegany za bardzo! Pani Wasiakowa! Żebym ja za wysłaniem głupiej kontroli do lasu dwa tygodnie łaziła?! Kiedyś to były Derektory! Jeden mnie chciał nawet na sekretarkę! „Ty- powiada – Wanduniu, u mnie za sekretarkę będziesz!”, ja mu na to, że z wykształceniem u mnie słabowato, że podstawowe mam niepełne, a ten mi mówi: „Nie takich ja osłów nadleśniczymi robiłem!”. Takie były Derektory! No ale nic nie wyszło z posady sekretarki, bo rozumie pani Wasiakowa, komuna akurat wtedy upadła.

– Ten z Garłaczów to już nie pierwszy raz podpada!- powiedziała Wasiakowa, próbując sobie coś przypomnieć- Zdaje się i w zeszłym miesiącu coś naskrobał!

– Kawy narozlewał na naradzie!- narzekała starsza sprzątaczka- Byłam też w tej sprawie u Ekscelencji i zapytałam wprost czy nie może go po prostu odwołać, ale Derektor powiedział, że tam wyższa instancja wchodzi w grę.

– Sprawę ma sądową?!- wytrzeszczyła oczy Wasiakowa, którą wszelkie sprawy sądowe przerażały.

– Jeszcze wyżej!- wzniosła oczy ku niebu Tomaszewska.

– To po co pani, pani Tomaszewska łazi do Ekscelencji?- zamrugała oczami Wasiakowa – Od razu trzeba było do biskupa!

– Co jak co, ale po tylu latach znam się na zachowaniu drogi służbowej!- machnęła ścierką sprzątaczka- Swoje brudy pierzmy w swojej rodzinie!