Bajka o nadleśniczym, który był żulem co się zowie.

Był sobie raz nadleśniczy. Abstynent. Wódki on nie pił wcale. Ani piwa. To znaczy czasem wypił. Od dzwonu wielkiego kieliszeczek. To znaczy czasem wypił i więcej niż jeden. Żeby rzec uczciwie: był sobie raz nadleśniczy i pił tyle co inni, ani więcej, ani mniej. Co tu dużo gadać: pił umiarkowanie więcej niż przeciętnie pija się w pracy. Zresztą nie ma co ukrywać: był sobie nadleśniczy, który żłopał wódkę i piwo, a żeby powiedzieć całkiem szczerze, chlał on, nos on miał już pijacki całkowicie, buro-siny, na naradach czkał głośno i popijał wódkę z termosu. Najbardziej lubił on samogonkę. Ubóstwiał bardzo on, kiedy rankiem otwierał szafkę w gabinecie i witała go bateria najwymyślniejszych “Duchów borów świeżych mieszanych”. Spirytusem on nie gardził. 

Nadleśniczy ten umiał pięknie przemawiać. I nie chwiał się on na nogach podczas uroczystości. Zresztą, po co łgać: dwóch słów nie potrafił powiedzieć, a sklecenie jakiegokolwiek zdania, sprawiało mu nieopisaną trudność. Bełkotał a nie mówił. Jąkał się, zacinał, zapominał o czym mówi, powtarzał ciągle jedno i to samo, aż nazwali go “Promil Katarynka”. A na nogach ustać nie potrafił jednej minuty. Trzymał się stolików, aż pewnego razu na naradzie ściągnął ze stołu prezydialnego obrus zdobny, zielony, razem z laptopami, kawami w filiżankach, ciasteczkami, termosami, wszystko to wylądowało na nim. Ile razy ściągnął rolety w gabinecie, tego nikt nie policzy. 

Nie palił on papierosów wcale. Ani jednego. Czasem, przy okazji, jak kto go poczęstował, to zapalił, ale tak, to to nie. Nie palił i już. Czasem sobie kupił paczkę papierosów i wypalił w gabinecie, jak nikt nie widział. Co tu kręcić: palił on nałogowo, jednego od drugiego odpalał, w gabinecie cały czas wisiała chmura dymu, paluchy u niego żółte, włosy i wąsy miał on okopcone, unosił się wszędzie odpowiedni zapach wieloletniego palacza, popielniczki w każdym kącie były, a on i tak petował w doniczce z draceną, która miała z nadleśniczym dopust boży, bo on uznał, że ona umie gadać i cały czas gadał z nią, czasem do późna w nocy, a raz jej nawet zaproponował małżeństwo, jak tylko starą załatwi siekierą, bo już siekierę kupił, a stara tylko na niego daje, narzeka, kołki na łbie ciosa, wytrzymać już nie można z tym babskiem straszliwym, niechby ją szlag trafił, najlepiej tu i teraz, niechby zdechła śmiercią nagłą, ale on trzyma ją jeszcze, bo stara jest kuzynką derektora.  

Bajka o drwalu

Dawno, dawno temu, ludzie nie mieli harvesterów i innych wynalazków rodem prosto z piekła. Drzewa byli wycinane piłą. Albo siekierą. Albowiem powiedziane jest w którymś piśmie: “…i nie będziesz drzewa ścinał niczym innym, jak piłą lub siekierą!”. Ludzie jednak mają to do siebie, że nic innego by nie robili, jak łamali zakazy i grzeszyli. Najchętniej grzeszyliby cały dzień i noc całą, a zaraz potem wymyślaliby wynalazki na chwałę Szatanowi. Taka jest bowiem Natura Stworzenia i ludzka natura i nic nie poradzisz. 

Skonstruowali zatem ludziska harvester, żeby jeździł po lesie, hańbił drzewa, huczał beztołkowo, mordował kuny i kukułki, odbierał uczciwym ludziom robotę i spalał takie ilości paliw kopalnych, żeby wszystkich razem, jak najszybciej trafił szlag. 

A ludzie ujrzawszy harvester oszaleli ze szczęścia. Kupowali je na wyprzódki, zadłużali się po uszy, sprzedawali domy i działki, byle tylko kupić taką cudowną maszynę, co to jeździ po lesie, wszystko miażdży, tłamsi i miesza z błotem. 

Ale potem był płacz i zgrzytanie zębami. Komornicy i żyranci. Sprzedawanie nerek i wyjazdy na szparagi. 

Bo taki był plan Szatana! 

 A Xsiąże Ciemności upiekł dwie pieczenie przy jednym ogniu: nie dość, że ludzie potracili dorobki życiowe, popadli w nędzę i ubóstwo, to jeszcze w nadleśnictwach musieli odwołać przetargi na usługi leśne, bo nie było komu pracować za stawki godne miedzianych monet Boratyniego.  

I rozumieli wszyscy, że całe ich nieszczęście spowodowały harvestery i rejestratory, ale było już za późno, bo Szatan odrzwia Piekieł zawarł za nimi. 

Zaś drwal, który przez całe to harvesterowe wariactwo zmuszony był wstąpić na drogę rozpusty, pijaństwa, narkomaństwa i różnych prowidentów, śmiał się ze wszystkich do rozpuku. 

-Ha! Ha! Ha! – śmiał się on. Trzęsła mu się ze śmiechu broda i brzucho. A śmiał się on ze wszystkich równo i głośno. Dostał on bowiem pismo z samej Ubezpieczalni, gdzie sami Orzecznicy-Belzebuby robią, że oto on, Drwal otrzymuje rentę starczą, amen. 

Bajka o inżynierze Cyprianku

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, pracował w jednym nadleśnictwie inżynier nadzoru Cyprianek. Niezłomnego był on charakteru, każde przeniewierstwo leśne wykrył, każdą nieścisłość wyniuchał, był jako ten ogar, jako ten jamnik szorstkowłosy, choć z urody, jako ten pawian, toteż kolegowie w pracy, zostawiali mu czasem banany na biurku. 

Najbardziej lubił Cyprianek pisać. Temuż takie przezwisko nosił “Cyprianek”, że niby jak Norwid. Bo chodził chmurny, w oczach miał mrok i zgorzel w gębie, a jak już napisał jaką notatkę, to jakby nekrolog. 

Razu pewnego zawezwał go do siebie nadleśniczy. 

-Wezwałem cię tutaj, pokrako drezdeńska- przywitał go nadleśniczy- Żeby ci powiedzieć, że dłużej tych twoich wypocin czytać nie dam rady! Gamoniu kapsztadzki! Grafomanie! To mają być notatki służbowe?! Ani ładu, ani składu! Poprzedni inżynier jak napisał notatkę, to ja od razu do prokuratury mógł wysyłać takie pismo! A na twoje każdy jeden dureń napisze takie wyjaśnienie, że i ty i ja, który przecież cały majestat TZW reprezentuję, na durniów wychodzimy! Dosyć mam tego! Na jutro masz sporządzić taką notatkę służbową, żeby pasowała do każdego stanowiska służbowego: od sprzątaczki po leśniczego! Żeby żadna męgwa, żadna makolągwa nie dała rady mi się wywinąć! Jeśli do jutra nie napiszesz, pakuj manatki bałwanie, bo na twoje nędzne miejsce czeka już dziesięciu, jeszcze mądrzejszych niż ty orangutanów!  

Cyprianek zbladł. Tak po prawdzie nie miał żadnego talentu do pisania, bo wszystkie notatki przepisywał ze starych pism z archiwum. Zmieniał tylko daty, leśnictwa, oddziały, a czasem i tego nie musiał robić, nieco koloryzował, dramatyzował i tragizował, no i słał to do sekretariatu. Nic dziwnego, że wszyscy nauczyli się pisać wyjaśnienia, bo tylko zmieniali daty, leśnictwa, oddziały, a czasem i tego nie musieli robić. 

Pojechał Cyprianek do domu i całą noc ślęczał przed komputerem, żeby wysmażyć Paszkwil Uniwersalny. Taki, żeby nie kłamał i prawdy nie mówił. Taki, żeby nie dało się na niego odpowiedzieć słowem mądrym i logicznym. Taki, żeby odbierał ofierze rozum i jasność myśli na przeciąg tygodnia. Żeby pogrążał ją w grzęzawisko głupich wykrętów i nędzy tłumaczeń winnego.  

Rankiem, niczym zbity leniwiec, powlókł się do nadleśnictwa. Sekretarka koso spojrzała na niego, kiedy zapytał czy może wejść do nadleśniczego i zrozumiał Cyprianek, że w wielkiej niełasce on. 

Pod sam fajrant pozwolono mu wejść. 

Nadleśniczy wziął w ręce Paszkwil Uniwersalny i zaczął czytać: 

“Podczas kontroli w leśnictwie X, stwierdziłem możliwość prawdopodobnego wystąpienia potencjalnych nieprawidłowości związanych z możliwą niedostateczną dbałością o przestrzeganie odpowiednich regulacji, których z uwagi na obawę o ewentualne przekroczenie kompetencji w zakresie tajemnicy służbowej, nie mogę ująć w niniejszym piśmie. W związku z zaistniałą możliwością zaistnienia istotnych zaniedbań, które mogą negatywnie wpłynąć na ocenę pracy całego nadleśnictwa, oraz potencjalnie prawdopodobną możliwość mataczenia, zwracam się z wnioskiem o zawieszenie w obowiązkach służbowych leśniczego, lub ewentualne zwolnienie go ze stanowiska do czasu wyjaśnienia sprawy.” 

-Pięknie napisałeś- uśmiechnął się nadleśniczy- Widzisz Cyprianku, jak chcesz to potrafisz, a nie tylko te swoje treny! A teraz jedź do leśnictwa Krzywe Siodło na kontrolę, żeby było do czego podpiąć tak wspaniałą notatkę służbową! 

Bajka o inżynierze Minogu

Dawno, dawno temu, żył sobie inżynier nadzoru Minóg. Na imię było mu Ulrich Wasyl, po dziadkach, co z frontem dwa razy wieś nawiedzali. Ani był on głupi, ani mądry, ani był on szkaradny, ani piękny, ot zwyczajny inżynier: jedną nogę od maleńkości pokurczoną, powłóczył za sobą, garb przyginał go do ziemi, na jedno oko był ślepowaty, ale łyżką do gęby trafiał, a powiadali jeszcze o nim, że w kołysce jeszcze leżąc, ugryzł w rękę ojca chrzestnego, który chciał go pogłaskać. Wdało się zakażenie od jadu i nieszczęsny ojciec chrzestny umarł po tygodniu. Egzorcyzmowano jadowite dziecko długo i boleśnie, bo i nawet namoczoną w świętych olejach deską grzmocono go po plecach, chcąc złego wypędzić, ząb jadowy chciano wyrwać, ale nie udało się, tak jak ząb w dziąsłach, tak i Szatan ostał się w duszy i nie było innej rady, jak oddać małego do szkoły leśnej, na zatracenie. 

Szkoły leśne pokończył, tytuł magistersko-inżynierski otrzymał i na posadę przyjęto go do nadleśnictwa, bo widział nadleśniczy, że lepszego inżyniera nadzoru jak Ulrich Wasyl mieć nie będzie. Taki zbył zmyślny do donosów, do notatek służbowych i do pisarstwa, że i Mickiewicz, razem ze Słowackim, niech im ziemia lekką będzie, mogliby pastować mu buty. 

Jedno miał marzenie nasz inżynier: zostać nadleśniczym. Nadleśniczy to władza i majątek. Szacunek i poważanie. Po rękach chcą całować, żegnają się ludzie na widok nadleśniczego, pokłony biją, sama to radość być taką osobistością. A ile dobra ludziska naniosą! Grzybów, wódki, mięsa, dolarów! I nic robić nie trzeba: wąsa przykręcać, nogami tupać i wrzeszczeć, ot cała nadleśniczego robota. Nie to co ciężka inżyniera dola: tam pojedź, tam notatkę napisz, żeby podstawa do zwolnienia była, tam postrasz i zamętu narób…Oj ciężko, ciężko… 

Już i kroki nasz Ulrich Wasyl poczynił, żeby awansować i nawet ożenił się odpowiednio, a to z samą córką dyrektora. Piękna była to panna i rozumna, choć w latach nieco zanadto posunięta, krzykliwa, swarliwa, złosna jak jenot! Za to ręce miała tak długie, że bez kłopotu mogła gładzić skołtunioną mierzwę na łydkach. 

Cóż z małżeństwa, kiedy dyrektor na trzeci dzień umarł i pogrzebał wszelkie nadzieje na awans szybki! 

Próbował tedy metodą sprawdzoną: donosy słał, gdzie trzeba i na kogo trzeba, ale raz mu nadleśniczy wpadł do kantoru, na łbie kałamarz rozbił i powiedział, że jak jeszcze raz mu dyrektor jaki paszkwil na siebie odczyta, to już on wie, gdzie Minoga podleśniczym zrobić, żeby sczezł, pokurcz jeden, niewdzięcznik, pijawka, jemioła, sukinsyn jeden. 

Nie było innej rady: musiał Ulrich Wasyl diabła zawezwać do pomocy. 

Poszedł w noc bezksiężycową na dróg rozstaje, zakopał tam skrwawiony łeb orlika grubodziobego, zawinięty w liście lilii złotogłów i trzy razy splunąwszy przez lewe ramię, usiadł na pieńku i czekał Złego. Jakoż i wkrótce się zjawił: gruby jak beczka wąsal, oczy jak u wieprza, malutkie i świdrujące, na łbie rogi, kozie kopyta zamiast stóp. 

-Czegóż ciągasz mnie po nocach, sukinsynu? – ziewnął diabeł. 

-Sukinsynu?!- wybałuszył ślepka Ulrich Wasyl- Może grzeczniej? Diabły zawsze są uprzejme w opowieściach! 

-Niemieckie- czknął diabeł- Fircyki zniewieściałe! Ja jestem polski diabeł i w dupie mam dobre maniery, póki ty masz do mnie interes, a nie ja do ciebie! 

-Chcę zostać nadleśniczym! – Ulrich Wasyl postanowił szybko załatwić diabelskie interesy- Próbowałem uczciwie i nieuczciwie i coś mi się wydaje, że bez szatańskiej pomocy nie obejdzie się! 

-To się da załatwić- podrapał się po zadzie diabeł- Cyrograf podpisz i zaraz cię na nadleśniczego wykierujemy! 

I podsunął inżynierowi pergamin, gdzie wypisane było, że w zamian za etat nadleśniczego, Ulrich Wasyl oddaje w wieczystą niewolę swoja duszę. Kiedy krew z podpisu wyschła, diabeł splunął i rzekł: 

-A jakiego ty wyznania jesteś? 

-Po jednym dziadku kalwin, a po drugim chrześcijanin ortodoksyjny- wzruszył ramionami inżynier. 

-Ot dureń! – roześmiał się diabeł- Dawno temu trzeba się było przechrzcić i duszy byś nie postradał, a nadleśniczym byś został! Ha! Ha! Rzymskim katolikiem musisz zostać! Zaraz rano polecisz do najbliższego kościoła, tam powiesz co i jak, przechrzcisz się, a tydzień nie minie i nadleśniczym będziesz! 

-I tak bez ceregieli żadnych ksiądz mnie przechrzci?! 

-Nasz to człowiek- zaśmiał się diabeł- On chciał proboszczem na bogatej parafii zostać, a inaczej jak z nami się nie dało! No żegnaj fujaro! Ha! Ha! Ha! Tylko pamiętaj, że jak do twojego biura wejdzie baba z kołtunami na nogach, wszystko postradasz i do piekła cię zabiorę! 

I błysnęło i huknęło, diabeł przepadł, a Ulrich Wasyl na rozstajach został sam. Od razu wiedział, że małżonki swojej nigdy do gabinetu nie będzie mógł wpuścić. Zresztą, po co miałaby się tam szwendać. Niechże siedzi w domu, kołowrotka pilnuje! 

Rano poleciał do kościoła, dał się przechrzcić, tydzień nie minął, a już go nadleśniczym zrobili!  

Oj jak cudnie! Ludzie do stóp padają! Palcem machniesz, a gotów z dachu skoczyć jeden z drugim! Noszą frykasy cały dzień baby biurowe, a pokorne, łby pospuszczane, tylko “Jaśnie Panie to, Jaśnie Panie tamto!”. Co tylko wymyślisz – na wyprzódki lecą, rozkazy wypełniają! Koniaków w szafie, wódek, okowity, a wszystko przyniesione ani grosza nie kosztowało! 

Siedział Ulrich Wasyl w gabinecie i obgryzał udko kurzęce, kiedy sekretarka na kolanach wpełzłszy do gabinetu, oznajmiła uniżenie: 

-Jakaś małżonka do Jaśnie Pana! 

-Wygnać!- ryknął Ulrich Wasyl- Przepędzić na cztery wiatry! A jak nie, to ja ciebie przepędzę wywłoko! Na twoje miejsce sto innych bab czeka! 

Bo dawno temu dał rozkaz, że jak tylko przyjdzie do biura jakaś baba, co do której będą podejrzenia, że depilacją łba sobie nie kłopocze, ma być na zbitą gębę precz przegnana. 

-Sto innych?!- zagrzmiała małżonka Minoga wyłażąc zza pleców sekretarki- Sto innych, powiadasz?! Gzić się tylko zamyślasz! O patrzcie jaki ogier! Sto innych mu się zachciewa! Czemuż w domu nie chcesz tak figlować, hę?! 

I wlazła do gabinetu. 

Jezu! Jak nie huknęło, jak nie błysnęło, jak nie zagrzmiało! Zaśmierdziała siarka piekielna, dym wypełnił gabinet Ulricha Wasyla, a z dymu wylazł diabeł i bez zbędnej zwłoki dźgnął Minoga widłami w brzucho i skowycząc radośnie, poniósł go do piekieł, żeby tam pośród innych inżynierów nadzoru, nadleśniczych, dyrektorów i inspektorów, gotował się Ulrich Wasyl w smole, cierpiąc wieczne męki. 

A morał z tej bajki taki, że jak już sprzedajesz duszę diabłu, to przynajmniej za coś porządnego. 

Ksylofilia czyli o tem jak nadleśniczy Zbigniew się nie dorobił.

Dawno, dawno temu, że nawet i czterdziestoletni podleśniczy może tego nie pamiętać, hrabiował sobie w pewnym nadleśnictwie nadleśniczy Zbigniew. Herbu wprawdzie nie posiadał, a i pierścienia rodowego, jednak wszyscy wokół całowali go po rękach jako łaskawcę i dobrodzieja.  Nade wszystko kochał on drewno, a zwłaszcza surową tarcicę. Gromadził więc ją w stodółce podnajętej u pewnego chłoporobotnika i w tym swoim Sezamie układał jak najszlachetniejsze ze szlachetnych kamieni – belki, krokwie, deski podłogowe, deseczki, deszczułki i wszelkie deszczułeczki. Wszyscy wokół wiedzieli czego pragnie pan nadleśniczy najbardziej i chcąc się zachować w życzliwej jego pamięci, obdarzali go wszelkim drewnianym dobrem, a nie było sprawy, której dzięki tartacznemu wstawiennictwu nie dawało się załatwić.  

Raz jeden podleśniczy, sam z siebie niezguła i mało udały na umyśle ofiarował nadleśniczemu za niewypowiedzenie mu posady dobry metr sześcienny łat i kontrłat, ale wejrzawszy tylko na rozsierdzone oblicze pana swego, ujął kantówkę w dłoń i tak srodze w akcie skruchy jął się bić się po łbie, aż stracił przytomność. 

Nigdy nikt więcej nadleśniczemu nie odważał wręczać się darów nędznych i skromnych, które nic innego, jak ubliżały godności obdarowanemu. 

Spraw do załatwienia w nadleśnictwie było tyle, że wkrótce stodółka pełna była wszelakiej tarcicy, toteż jedyną radą było dostawianie wszelkiego rodzaju przybudówek, komórek, szauerków, drewutni, przez co z daleka przypominała nieduże przedwojenne, żydowskie, galicyjskie miasteczko.  

Chciwość i nieumiarkowanie nadleśniczego przywiodły go jednak do zguby. Rosła oto w jednym leśnictwie Święta Sosna. Pradawne było to drzewo, a legenda głosiła, że pod tą sosną sam Napolion, kiedy na Moskwę szedł, urzędował z paniami w atłasowym namiociku, a wszystkie były to panie miejscowej proweniencji, przez co nieomalże wszyscy okoliczni mogli swój ród wywodzić od cesarza francuskiego. 

Od tamtej pory, kto tylko chciał potomstwo posiadać, przyłaził pod nią z wybraną panną, albo nawet małżonką, czasem i swoją, aby brzemienności nabyła. Cała ludność okoliczna zawdzięczała swoje poczęcie temu cudownemu miejscu. Pazerny nadleśniczy, a jeszcze miłośnik cara Aleksandra I, dla którego nawet świeczki palił 12 grudnia, postanowił sosnę precz wyciąć, a z jej drewna postawić kurnik, żeby pamięć Napoliona pohańbić. 

Wielki płacz poszedł po wsiach okolicznych, kiedy okazało się, że w ramach użytków przygodnych Święta Sosna wycięta została. Wprawdzie samym drwalom połamano ręce, nogi, wyłupiono oczy wszystkie, paznokcie rwano cęgami, młoty ciężkimi powybijano zęby, ukręcono uszy, w nosy zapalone papiery wtykano, pomiażdżono im męskie walora, ołów roztopiony lano w otwory cielesne, ale przecie nie mogli głównego winowajcy sięgnąć, bo to było jako słońcu patykiem chcieć krzywdę zrobić. Modlono się powszechnie o karę i pomstę dla zbrodniarza nadleśniczego, który podniósł rękę na najświętszą tradycję i przyrost naturalny. Jako i święty Eustachy i Jan Gwalbert usłyszeli te modły rozpaczliwe, te jęki żałośliwe i wejrzeli na nie, a odkrywszy ich przyczynę, sami załkali gorzko i rzewnie, bo wielcy to byli miłośnicy przyrody i miejsc świętych. Pobiegli zaraz do Zeusa, żeby grabieżcę i świętokradcę ukarał. 

Mało im tam święty Franciszek sprawy nie poszkapił, bo oto przyplątał się razem z nimi przed oblicze Zeusowe, choć kopniakami go precz przeganiali. A tak było w Niebiesiech, że jak tylko coś Franciszek referował, zaraz pukano się w głowy, śmiano półgębkiem i odprawiano z kwitkiem, bo konszachty miał z zającami, do gołębi i krogulców pisał manifesty polityczne, a z przypłaszczki granatki, rozmawiał jak równy z równym. Za pomyleńca go miano i wprawdzie nie wyganiano precz z Nieba, ale brał tylko cięgi i szturchańce, nawet od pomniejszych świętych czy zwykłych serafinów. Tako i teraz po łbie dostawszy od świętego Eustachego poszedł precz pogadać z wydrami. 

Kiedy Zeus usłyszał o świętości zdeptanej, zapałał gniewem okrutnym: 

-Z jakiego on narodu?!- wrzasnął. 

-Otóż z polskiego! – odrzekł cokolwiek blady ze strachu Jan Gwalbert. 

-Zali to nie ci, co święte gaje naszego brata Światowida wycięli?!- ryczał wściekły Pan Niebios. 

-Oni ci! – odparli obaj święci mężowie, a ze strachu drżeli jako osiki. 

-Tedy będzie im gorze!- huknął Zeus zęby zgrzytając, aż iskry poszły z gęby i dym okrutny – Patrzajcie jeno jako ukarzę skurwego syna! 

I wyjrzał przez okno Domu Niebiańskiego i ujrzał stodółkę pełna tartacznego dobra, gdzie pośród desek, deszczułek, belek i kantówek, schło przetarte ciało Świętej Sosny Napoliona. 

Zamknął Zeus jedno oko, drugim wycelował i ryknął okropnie, po katolicku: 

-A masz, ścierwo! 

Zagrzmiało straszliwie, zatrzęsły się podwoje Niebiańskiego Pałacu, aże dwóch cherubów ze strachu zanieczyściło swe tuniki złotem lamowane, po niebie błękitnym przeleciała straszliwa błyskawica, mieniąc się czerwono, purpurowo i platynowo, aż trafiła prosto w stodółkę podnajmowaną, a wszystkie deski, deseczki, deszczułki, belki, krokwie i nawet te nędzne kontrłaty od podleśniczego ofiarowane, bo insza rzecz darem gardzić, a insza przyjąć,  zajęły się ogniem żywym i nieubłaganym, a przecie tak dobrze wyschnięte były, że paliły się jako słoma. 

Radzi byli święci Eustachy i Jan Gwalbert jeszcze raz zobaczyć potęgę piorunową i prosili Gromowładnego o więcej, ale odrzekł Zeus surowo: 

-To nie z kalichlorku strzelanie! Ja się z fosforu rozliczać muszę, bo za dewizy nabywany! 

Tyle jeszcze wspomnieć tu trzeba, że wiele lat później ci dwaj świątobliwi mężowie, podebrali jeden z Zeusowych piorunów. Lecz nie stało im potęgi Pana Niebieskiego, bo to nie szutki płoche gromami po niebie ciskać!  I kiedy chcieli grupkę heretyków razić, co to akurat bezbożnie i po bisurmańsku katedrę Notre Dame zwiedzali, zamiast onych przeklętników, trafili w wieżę drewnianą, przez co powstał słynny pożar i katedra, jak to katedra, spaliła się. Całą winę zrzucono na Allahowi ducha winnych dekarzy, bo przecie, kiedy nauka albo prokuratura nie potrafi czegoś wyjaśnić, zaraz oskarża się dekarzy, zdunów, palaczy i tych co się ciesiółką przy kościołach zajmują. Boczył się o ten piorun Zeus długo na Eustachego i Jana Gwalberta, ale że skruchę okazali, żałość wielką i postanowienie poprawy, to ambrozji jeno nie dostawali przez dwa tygodnie, a i do hurys łazić nie mogli. 

Nadleśniczy, kiedy ujrzał, że cały jego skarbiec płonie, ruszył ratować swoje drewniane dobra, ale nie było dla nich pomocy. Nie po to Gromowładny zaprawiał swoje pioruny fosforem płonącym, żeby ludzka ręka ugasić pożar potrafiła. Choć rwał szczapy płonące gołymi rękami, choć przykładał koce azbestowe i polewał wodą z wiadra, cały ten ratunek był na nic! A nikt z rozlicznych gapiów nawet palcem nie ruszył, aby pomóc, bo wszyscy wiedzieli, że kara to za świętokradztwo i słuszna pomsta Niebios. Spłonęła stodółka wtedy do fundamentów, a nadleśniczy siedział cały osmolony na zgliszczach, spoglądając wokół całkiem bezrozumnie. 

Tyle lat gromadzenia dobra nadaremno! A przecież powiadają święte księgi, żeby rzeczy materialnych nie pożądać i nie mieć ku nim żadnego sentymentu i mądremu starczy to jedno wiedzieć, ale nadleśniczy, choć w kościele siedział w pierwszej ławie kościelnej i słyszał kazania najdokładniej, serce miał chciwością przeżarte, a rozum pazernością zatruty i kiedy tylko przyszedł nieco do siebie, po stracie tak bolesnej i nagłej, rzekł z cicha: 

-To się odbuduje! 

I już planował, jak podniesie stawki za załatwianie spraw rozmaitych, że drwale będą mu znosili dary drewniane, żeby ich nie karał surowo za drzewa oddarte z kory i runo nadmiernie poryte, jak to przyciśnie leśniki swoje, żeby daniny składali częstsze, że wprowadzi pośród nich nowy podatek od trzebieży wczesnych i gniazd orlikowych, że nareszcie procent będzie pobierał od udzielanych pracownikom premii, że odtąd za brak zwolnienia dyscyplinarnego będzie się płaciło nie pięć, nie dziesięć, a całe dwadzieścia metrów sześciennych tarcicy sosnowej, bo jej pożądał najbardziej. I tak roił sobie na tym spalenisku, aż wreszcie serce jego złamane widok majątku obróconego w popioły zaznało ukojenia. 

Ale nie zdołał uczynić tego, albowiem wydał za mąż córkę swą Magdalenę za najchytrzejszego z chytrych inżynierów leśnych, o czym była mowa w innej bajce, pracę i wpływy postradał i więcej już żadnej tarcicy nie posiadał, no chyba że za własne pieniądze kupioną, ale nie było to już to samo, oj n

Bajka o nadleśniczym Zbigniewie, jego żonie Helenie i co z tego wynikło.

Był sobie raz nadleśniczy Zbigniew. Pan był to przebiegły i niezwykłej chytrości. Oczy jego bezustannie świdrowały otoczenie, a biada temu, kogo sobie na ofiarę upodobał. Dręczył dwór, przebiegając przez komnaty nadleśnictwa, wręczając upomnienia, nagany, a tu i ówdzie wypowiedzenia. 

 Miał ów pan małżonkę, niepospolitej urody Helenę, która miała dwa narośla – jedno na czole, zaś drugie na nosie, a wielka z ich powodu trwała dyskusja w nadleśnictwie- jedni twierdzili, że przypominają smardze, zaś drudzy upierali się, że właśnie piestrzenice, a cichawym o to kłótniom, nie było w nadleśnictwie końca. Owa to Helena również pracowała w nadleśnictwie, gdzie własny jej mąż uczynił ją Wielką Ochmistrzynią, Klucznicą i Strażnicą Rozdzielnika. Siedziała w swoim własnym kantorze, gdzie w tajnej szufladzie trzymała nie mniej tajny zeszyt, pilnie, zręcznie kaligrafowanymi kulfonami wypisując, komu i ile wydała długopisów, gaśnic proszkowych, mydeł, aut służbowych i wszelkich innych dóbr, jakie edykt leśny przewidywał, aby w nadleśnictwach w tamtych czasach wydawano.  

Zgodne to było stadło, albowiem nadleśniczy słuchał we wszystkim swej połowicy raz, że z charakteru bezwolny, a po wtóre wiedząc, że cokolwiek uczyni wbrew małżonce, będzie mu to wypominane do dnia Sądu Ostatecznego, bo nawet śmierć go od jazgotu nie uwolni.  

Mieli oni córkę, owoc zabawnej pomyłki, kiedy to nadleśniczy wlazłszy raz wieczorem do sypialni, pomyślał, że oto czarci nareszcie porwali jego żonę precz do piekieł, a jacyś anieli zesłali mu małżonkę całkiem nową, przyjemniejszą w wyglądzie, cichszą i z zapachem cokolwiek lepszym. A stało się to tak, że Helena, według zaleceń pewnego znachora, nałożyła na gębę maseczkę z gliny i żubrzego nawozu, dzięki której wszelkie zmarszczki miały pójść precz. Nadleśniczy bez zbędnej zwłoki począł umizgiwać się do “nowej’ połowicy i poczynał sobie dość śmiało. Wystarczy powiedzieć, że w chwili największych uniesień maska gliniana rozpukła się na kawały, odsłaniając oblicze Heleny, co zakończyło się jej brzemiennością, a dla nadleśniczego wielkim rozstrojem żołądkowym i paraliżem twarzy na przeciąg dwóch tygodni.  

Córce nadali imię Madzia. Dziecko to było ciche i pokorne, kropla w kroplę podobne do matki, tyle, że co do narośli nikt nie miał żadnej wątpliwości – jako piestrzenice były one, nie jako smardze. Madzia rosła i rosła, aż w końcu, kiedy miała koło dwóch metrów wysokości, zagęgała przy wieczerzy Helena: 

-Wydać trzeba Magdalenę! Trzydziesty piąty rok jej idzie i dosyć jej życia w panieństwie! Nie będę ja żyła wiecznie!  

Nadleśniczy jeno westchnął nie wierząc w takową deklarację, ale zgodził się, że Madzia musi pójść za mąż. 

-Ogłosi się w nadleśnictwie, że kto napisze najzajadlejszą notatkę służbową, ten otrzyma deputat opałowy na rok cały, sześć pudów zeszłorocznej mielonki turystycznej, dwa zeszyty w kratkę po szesnaście kartek każdy i Madzię za żonę- ogłosiła Helena- A jak ty umrzesz, co zapewne nie stanie się tak szybko, ale nigdy nic nie wiadomo, zostanie nadleśniczym w tym oto pięknym nadleśnictwie! 

I spojrzała się na niego wzrokiem signory Tofany. 

Nadleśniczy zadrżał jeno i poruszał brwiami na zgodę, albowiem wobec połowicy swej był to mąż spolegliwy i niekłótliwy. Nazajutrz pchnięto stażystów heroldów, jak królestwo szerokie i długie! 

Przysłano wielką ilość notatek służbowych. Większość była to zwykła makulatura, pisana przez niedouczonych stażystów, którzy mieli chrapkę na szybki awans dzięki wżenieniu się w tak znakomitą rodzinę. Pisali też podleśniczowie, ale mimo, że były one ciut lepsze, widać było, że pisali to niewydarzeni durnie, skuszeni mielonką. Pisało kilku leśniczych, kawalerów i rozwodników. Ci pisali jakoby lepiej, ale nadal było czuć, że są oni bez wiedzy, bez skorpioniego jadu, a ich słowa zamiast zatruwać serca i umysły, wzbudzały śmiech i politowanie u czytających. Aż w końcu dobrnęli do notatki pisanej przez jednego inżyniera nadzoru z odległego nadleśnictwa. Pisał jak prawdziwy Niemiec, jak Lucyfer i Mefisto w jednym. Każde jego słowo było krystalicznie przewrotne, każde zdanie można było tłumaczyć nie na dwa, nie na trzy, a na dziesięć sposobów, a samo zakończenie było istnym majstersztykiem złożonym z niejasnych oskarżeń, insynuacji i pokrętnych sugestii, że gdyby dotyczyłaby ona jakiegokolwiek prawdziwego zdarzenia, byłby zwolnionym w przeciągu dwóch minut od przeczytania, ten o którym by owa notatka mówiła. 

-On ci! – zdecydowała Helena- Najkąśliwszy! Najzdradliwszy! Najbardziej podstępny z podstępnych! On ci poradzi sobie w leśnictwie! Tego na męża Madziowego bierzem! 

Weselisko sprawiono huczne. Był sam Jego Ekscelencja Derektor, który pobłogosławił stadłu, jako że miał również święcenia, jako świecki mnich zakonu konradytów, których reguła była jota w jotę przepisana ze statutu krajowego gospodarstwa leśnego. 

Pięknie żyli sobie inżynier z Madzią, zwłaszcza że Madzia urodę wziąwszy po matce, charakter odziedziczyła ojcowy, a całkiem jego spolegliwość i bojaźliwość względem małżonka, który tak ci ją wokół palca owinął, że wkrótce pogardzała ona swoimi rodzicielami, donosząc wszelkie tajemnice domowe i służbowe swemu mężowi, który zamykał się z wielką mnogością papieru w tajnym swym kantorku. 

Aż pewnego dnia ogłosił: 

-Gotowe! 

I grubą kopertę, zaadresowaną do Jego Ekscelencji Derektora, poniósł sam osobiście, do Biura Podawczego Derekcji, albowiem pisma takiej rangi, obawiał się powierzyć poczcie. 

Była to najjadowitsza notatka służbowa jaką człowiek kiedykolwiek wykoncypował. Przepojona trucicielskimi sformułowaniami, a smoła oskarżeń bijąca z każdego słowa, przylegała do oskarżonego na zawsze. Inżynier opisał w tym okropnym piśmie wszelkie leśne praktyki nadleśniczego, jego nikczemne sposoby sprawowania władzy, karygodne i wstrętne regulaminom postępki wobec lasu, a wszystko zalane takim sosem najohydniejszych insynuacji i pomówień, że Jego Ekscelencja Derektor nie miał innego wyjścia, jak zdumionemu nadleśniczemu wręczyć pismo odwołujące go ze stanowiska. 

Zaś zięcia, któremu Machiavelli mógłby ciżmy czyścić, uczynił nadleśniczym. 

Wprawdzie szalał nadleśniczy i szalała Helena pozbawieni władzy, wpływów, biur i podwładnych w przeciągu kilku godzin, ale nic nie mogli uczynić. Słowo Derektora jest nieodwołalne i nieubłagane. Odtąd włóczyli się po lasach, wyjąc i strasząc robotników leśnych, którzy odganiali te poczwary od ognisk swych, jako bestie jadowite i groźne. 

A morał z bajki taki: lepiej mieć córkę starą pannę niż zięcia inżyniera nadzoru.