Dawno, dawno temu, że nawet i czterdziestoletni podleśniczy może tego nie pamiętać, hrabiował sobie w pewnym nadleśnictwie nadleśniczy Zbigniew. Herbu wprawdzie nie posiadał, a i pierścienia rodowego, jednak wszyscy wokół całowali go po rękach jako łaskawcę i dobrodzieja. Nade wszystko kochał on drewno, a zwłaszcza surową tarcicę. Gromadził więc ją w stodółce podnajętej u pewnego chłoporobotnika i w tym swoim Sezamie układał jak najszlachetniejsze ze szlachetnych kamieni – belki, krokwie, deski podłogowe, deseczki, deszczułki i wszelkie deszczułeczki. Wszyscy wokół wiedzieli czego pragnie pan nadleśniczy najbardziej i chcąc się zachować w życzliwej jego pamięci, obdarzali go wszelkim drewnianym dobrem, a nie było sprawy, której dzięki tartacznemu wstawiennictwu nie dawało się załatwić.
Raz jeden podleśniczy, sam z siebie niezguła i mało udały na umyśle ofiarował nadleśniczemu za niewypowiedzenie mu posady dobry metr sześcienny łat i kontrłat, ale wejrzawszy tylko na rozsierdzone oblicze pana swego, ujął kantówkę w dłoń i tak srodze w akcie skruchy jął się bić się po łbie, aż stracił przytomność.
Nigdy nikt więcej nadleśniczemu nie odważał wręczać się darów nędznych i skromnych, które nic innego, jak ubliżały godności obdarowanemu.
Spraw do załatwienia w nadleśnictwie było tyle, że wkrótce stodółka pełna była wszelakiej tarcicy, toteż jedyną radą było dostawianie wszelkiego rodzaju przybudówek, komórek, szauerków, drewutni, przez co z daleka przypominała nieduże przedwojenne, żydowskie, galicyjskie miasteczko.
Chciwość i nieumiarkowanie nadleśniczego przywiodły go jednak do zguby. Rosła oto w jednym leśnictwie Święta Sosna. Pradawne było to drzewo, a legenda głosiła, że pod tą sosną sam Napolion, kiedy na Moskwę szedł, urzędował z paniami w atłasowym namiociku, a wszystkie były to panie miejscowej proweniencji, przez co nieomalże wszyscy okoliczni mogli swój ród wywodzić od cesarza francuskiego.
Od tamtej pory, kto tylko chciał potomstwo posiadać, przyłaził pod nią z wybraną panną, albo nawet małżonką, czasem i swoją, aby brzemienności nabyła. Cała ludność okoliczna zawdzięczała swoje poczęcie temu cudownemu miejscu. Pazerny nadleśniczy, a jeszcze miłośnik cara Aleksandra I, dla którego nawet świeczki palił 12 grudnia, postanowił sosnę precz wyciąć, a z jej drewna postawić kurnik, żeby pamięć Napoliona pohańbić.
Wielki płacz poszedł po wsiach okolicznych, kiedy okazało się, że w ramach użytków przygodnych Święta Sosna wycięta została. Wprawdzie samym drwalom połamano ręce, nogi, wyłupiono oczy wszystkie, paznokcie rwano cęgami, młoty ciężkimi powybijano zęby, ukręcono uszy, w nosy zapalone papiery wtykano, pomiażdżono im męskie walora, ołów roztopiony lano w otwory cielesne, ale przecie nie mogli głównego winowajcy sięgnąć, bo to było jako słońcu patykiem chcieć krzywdę zrobić. Modlono się powszechnie o karę i pomstę dla zbrodniarza nadleśniczego, który podniósł rękę na najświętszą tradycję i przyrost naturalny. Jako i święty Eustachy i Jan Gwalbert usłyszeli te modły rozpaczliwe, te jęki żałośliwe i wejrzeli na nie, a odkrywszy ich przyczynę, sami załkali gorzko i rzewnie, bo wielcy to byli miłośnicy przyrody i miejsc świętych. Pobiegli zaraz do Zeusa, żeby grabieżcę i świętokradcę ukarał.
Mało im tam święty Franciszek sprawy nie poszkapił, bo oto przyplątał się razem z nimi przed oblicze Zeusowe, choć kopniakami go precz przeganiali. A tak było w Niebiesiech, że jak tylko coś Franciszek referował, zaraz pukano się w głowy, śmiano półgębkiem i odprawiano z kwitkiem, bo konszachty miał z zającami, do gołębi i krogulców pisał manifesty polityczne, a z przypłaszczki granatki, rozmawiał jak równy z równym. Za pomyleńca go miano i wprawdzie nie wyganiano precz z Nieba, ale brał tylko cięgi i szturchańce, nawet od pomniejszych świętych czy zwykłych serafinów. Tako i teraz po łbie dostawszy od świętego Eustachego poszedł precz pogadać z wydrami.
Kiedy Zeus usłyszał o świętości zdeptanej, zapałał gniewem okrutnym:
-Z jakiego on narodu?!- wrzasnął.
-Otóż z polskiego! – odrzekł cokolwiek blady ze strachu Jan Gwalbert.
-Zali to nie ci, co święte gaje naszego brata Światowida wycięli?!- ryczał wściekły Pan Niebios.
-Oni ci! – odparli obaj święci mężowie, a ze strachu drżeli jako osiki.
-Tedy będzie im gorze!- huknął Zeus zęby zgrzytając, aż iskry poszły z gęby i dym okrutny – Patrzajcie jeno jako ukarzę skurwego syna!
I wyjrzał przez okno Domu Niebiańskiego i ujrzał stodółkę pełna tartacznego dobra, gdzie pośród desek, deszczułek, belek i kantówek, schło przetarte ciało Świętej Sosny Napoliona.
Zamknął Zeus jedno oko, drugim wycelował i ryknął okropnie, po katolicku:
-A masz, ścierwo!
Zagrzmiało straszliwie, zatrzęsły się podwoje Niebiańskiego Pałacu, aże dwóch cherubów ze strachu zanieczyściło swe tuniki złotem lamowane, po niebie błękitnym przeleciała straszliwa błyskawica, mieniąc się czerwono, purpurowo i platynowo, aż trafiła prosto w stodółkę podnajmowaną, a wszystkie deski, deseczki, deszczułki, belki, krokwie i nawet te nędzne kontrłaty od podleśniczego ofiarowane, bo insza rzecz darem gardzić, a insza przyjąć, zajęły się ogniem żywym i nieubłaganym, a przecie tak dobrze wyschnięte były, że paliły się jako słoma.
Radzi byli święci Eustachy i Jan Gwalbert jeszcze raz zobaczyć potęgę piorunową i prosili Gromowładnego o więcej, ale odrzekł Zeus surowo:
-To nie z kalichlorku strzelanie! Ja się z fosforu rozliczać muszę, bo za dewizy nabywany!
Tyle jeszcze wspomnieć tu trzeba, że wiele lat później ci dwaj świątobliwi mężowie, podebrali jeden z Zeusowych piorunów. Lecz nie stało im potęgi Pana Niebieskiego, bo to nie szutki płoche gromami po niebie ciskać! I kiedy chcieli grupkę heretyków razić, co to akurat bezbożnie i po bisurmańsku katedrę Notre Dame zwiedzali, zamiast onych przeklętników, trafili w wieżę drewnianą, przez co powstał słynny pożar i katedra, jak to katedra, spaliła się. Całą winę zrzucono na Allahowi ducha winnych dekarzy, bo przecie, kiedy nauka albo prokuratura nie potrafi czegoś wyjaśnić, zaraz oskarża się dekarzy, zdunów, palaczy i tych co się ciesiółką przy kościołach zajmują. Boczył się o ten piorun Zeus długo na Eustachego i Jana Gwalberta, ale że skruchę okazali, żałość wielką i postanowienie poprawy, to ambrozji jeno nie dostawali przez dwa tygodnie, a i do hurys łazić nie mogli.
Nadleśniczy, kiedy ujrzał, że cały jego skarbiec płonie, ruszył ratować swoje drewniane dobra, ale nie było dla nich pomocy. Nie po to Gromowładny zaprawiał swoje pioruny fosforem płonącym, żeby ludzka ręka ugasić pożar potrafiła. Choć rwał szczapy płonące gołymi rękami, choć przykładał koce azbestowe i polewał wodą z wiadra, cały ten ratunek był na nic! A nikt z rozlicznych gapiów nawet palcem nie ruszył, aby pomóc, bo wszyscy wiedzieli, że kara to za świętokradztwo i słuszna pomsta Niebios. Spłonęła stodółka wtedy do fundamentów, a nadleśniczy siedział cały osmolony na zgliszczach, spoglądając wokół całkiem bezrozumnie.
Tyle lat gromadzenia dobra nadaremno! A przecież powiadają święte księgi, żeby rzeczy materialnych nie pożądać i nie mieć ku nim żadnego sentymentu i mądremu starczy to jedno wiedzieć, ale nadleśniczy, choć w kościele siedział w pierwszej ławie kościelnej i słyszał kazania najdokładniej, serce miał chciwością przeżarte, a rozum pazernością zatruty i kiedy tylko przyszedł nieco do siebie, po stracie tak bolesnej i nagłej, rzekł z cicha:
-To się odbuduje!
I już planował, jak podniesie stawki za załatwianie spraw rozmaitych, że drwale będą mu znosili dary drewniane, żeby ich nie karał surowo za drzewa oddarte z kory i runo nadmiernie poryte, jak to przyciśnie leśniki swoje, żeby daniny składali częstsze, że wprowadzi pośród nich nowy podatek od trzebieży wczesnych i gniazd orlikowych, że nareszcie procent będzie pobierał od udzielanych pracownikom premii, że odtąd za brak zwolnienia dyscyplinarnego będzie się płaciło nie pięć, nie dziesięć, a całe dwadzieścia metrów sześciennych tarcicy sosnowej, bo jej pożądał najbardziej. I tak roił sobie na tym spalenisku, aż wreszcie serce jego złamane widok majątku obróconego w popioły zaznało ukojenia.
Ale nie zdołał uczynić tego, albowiem wydał za mąż córkę swą Magdalenę za najchytrzejszego z chytrych inżynierów leśnych, o czym była mowa w innej bajce, pracę i wpływy postradał i więcej już żadnej tarcicy nie posiadał, no chyba że za własne pieniądze kupioną, ale nie było to już to samo, oj n