Dawaj topora!

A wtenczas przyszły une. 

Najsampierw ja myślał, że z gminy. Takie jakieś głupowate z gembów, nosy krzywe, zezowali oni, czapki jakby dzieciom pokradli, za ciasne. Wypisz, wymaluj: hujrzendniki. 

Ale nie. 

Jak się odezwali od razu ja wiedział, że nie za bardzo to będzie: 

-Rynce do góry! 

Od razu ja zrozumiał, że nie żadne tam przygłupawe z biura. 

Jakieś obce! 

Ten gruby, z gembą nalaną, jakby szmalcem kto wysmarował do mnie: 

-Rzuć siekierę! 

Rzuciłem. Prosto w tego drugiego.  

Padł! 

-Ratunku! – wrzeszczy. Krew leje się.  

-Kłonicą sukinsyna! – wrzeszczę do śwagra. Śwagier jak go nie wytnie! Ale ten gruby, z gembą nalaną śwagra w łeb! Taką suwmiarką olbrzymią! Myślę: “co jest kurwa, kto z suwmiarką po lesie łazi?!”, ale co z tego myślenia mojego, skoro śwagier leży, łeb rozbity, suwmiarka potrzaskana. 

-Zygmont!- wrzeszczę i tego nalanego próbuję machnąć toporem, co miałem go za pasem, jakby wilki przyszli. 

Ale sweter na nim gruby i kurtka gruba. Nie przebiłem się. Padł, ale nie zabity. A mogłem prosto w łeb, bo u niego zwykła czapka z daszkiem. Zamachnąłem się jeszcze raz, a ten, choć gruby to źwinny jak żmija! I farbą mi napryskał po oczach!  

Ja ślepy! 

-Zygmont, kurwa! Nic nie widzę!  

-Sużba leśna! – wrzeszczy ten gruby- Naziemie! 

Wiedziałem, że jak naziemie pójdę to ja już nie wstanę. Macham na oślep toporem. Coś miętkiego trafiłem. 

-Witek, kurwa! – jęczy śwager- Żeśmnie trafił! 

-Czego pod topór leziesz?! 

Ale musi mnie w tamtym momencie wałkiem grabowym w łeb ten gruby, ten nalany trafił. Leżę. A od zwykłego wałka nigdy ja nie leżał. Tylko od stali albo graba. Bo straszna rzecz to wałek grabowy. 

-Kto wy?!- dusi mnie leżącego ten nalany. 

-Swoje! – mdleję ja prawie, łeb rozcięty, krew leje się- Tutejsze! Surwiwal trenujemy! 

Nowy nadleśniczy nadleśnictwa Garłacze

Na naradzie gospodarczej w nadleśnictwie Garłacze miano z wielką pompą powołać nowego nadleśniczego. Baby biurowe maiły salę tym co miały po łapami: świerkowymi gałązkami, mchami, brzozowymi witkami, ustawiały wałki papierówki grabowej pod ścianami, dla lepszego efektu. Zastępca nadleśniczego, człowiek na wylocie za obściskiwanie się z arcybiskupami, biegał w panice zmieniając polecenia i rozkazy, tusząc, słusznie skądinąd, że dobrze zorganizowane powitanie, pozwoli mu uniknąć fatalnych konsekwencji i będzie mógł służyć nowej władzy z takim samym oddaniem.  

Leśnicy siedzieli w sali, czekając na nowego pryncypała cierpliwie i bez dyskutowania, jedynie leśniczy Zdzisio i panna Marysia, pełniąca zaszczytną funkcję leśniczego leśnictwa Mazgaje, wesoło gawędzili na temat ostatnich ruchów kadrowych derekcji jeneralnej, zakazu wycinki i niejasnej przyszłości korporacji. Panna Marysia co i rusz wybuchała śmiechem i pociągała z piersiówki. ‘’Na astmę i kaca’’- tłumaczyła. 

Delegacja z derekcji spóźniała się.  

Czyż można jednak powiedzieć, że “delegacja z derekcji spóźniała się”? Zwłaszcza na spotkanie z czernią nadleśnictwa?! Wiadomo, że nie ma mowy o żadnym spóźnieniu. Derekcja decyduje o zasadach tyczących zarówno ładu czasowego, jaki i przestrzennego. Wiedząc o tym, leśnicy są w stanie siedzieć w bezruchu wiele godzin, na dowolnej sali.  

Wreszcie trąby ogłosiły, że jedzie! 

Baby miały zaintonować w naprędce napisaną pieśń powitalna, ale jak to głupie, pouciekały ze strachu, płacząc i rozcierając po gębach wspaniałe makijaże. Tylko Główna Księgowa siedziała niewzruszona, świdrując otoczenie okiem krogulczym. 

Kiedy delegacja wchodziła do sali zrobiło się spore zamieszanie: część leśników wstawała, część zaczęła klękać z przyzwyczajenia i wołać “Szczęść boże’’, część zaczęła śpiewać hymn, a panna Marysia dostała ostrego napadu wesołości, albowiem piersiówka była już nieomalże pusta. Dodajmy zresztą, że piersiówka była nieco zmodyfikowana i zawierała przynajmniej 0.7 litra dowolnego płynu. 

-Siadać! – wrzasnął jakiś jegomość, zdaje się naczelnik od czegoś tam z derekcji – Cisza! Nie śpiewać!!! To jest wasz nowy nadleśniczy! Będzie tu rządził ręką surową i bezlitosną, aby tą augiaszową stajnię raz na zawsze wyczyścić ze złogów zacofania i prymitywnej gospodarki leśnej, polegającej na zrębach zupełnych i sprzedaży drewna Chińczykom! Dosyć tego! Czego się śmiejesz, ty tam w kącie!? 

Zwrócił się do panny Marysi. 

Panna Marysia popatrzyła na niego z typową dla niej filuterią. 

-Na ty nie jesteśmy, ja z tobą patelni nie ciągała po ulicy. Rękę z kieszeni wyjmij jak do mnie mówisz i masz plamę na mundurze! Dobrze przynajmniej, że nie jest to ten sam sanacyjny gajerek, w którym widziałam cię ostatnio na pielgrzymce! 

Naczelnik zbladł. Istotnie, jego pozycja w derekcji była silnie zagrożona i usiłował nadrobić surowością wobec maluczkich w terenie. 

-To jest nowy nadleśniczy, pan magister inżynier Roman Biedronko – przedstawił nowego nadleśniczego zmieszany i wściekły- Pilnuj ich tu Romanie, bo to najgorsze nadleśnictwo w całej derekcji, nie wiem jak sobie poradzisz bez zwolnień grupowych, ale ja osobiście byłem za likwidacją tego grajdołu! Do widzenia! 

Nowy nadleśniczy uśmiechnął się surowo: 

-Nazywam się Roman Biedronko i jestem nowym nadleśniczym… 

-Ja ciebie Roman pamiętam! – zabuczała panna Marysia –Toż ty za drag queen robił niedawno! Taka impreza była! Razem my dopalacze wciągali! 

-Matko Boska! Maryśka! – wrzasnął nowy nadleśniczy – Ja myślał, że ty w ostrej ciąży po tamtym! 

-Mało brakowało! – odpowiedział panna Marysia – Takiej pielgrzymki jak wtedy to już nie będzie! 

-Zorganizujemy lepsze! – zawołał nadleśniczy i obwieścił – Spocznijcie siostry i bracia! Będzie dobrze, choć bez wycinek! 

-Dwa miesiące mu daję – ziewnął leśniczy Zdzisio – Będzie błagał, żeby go zabrali stąd! 

Skąd zło w lesie?

Dlaczego Pan Bóg stworzył podleśniczego?  

A dlaczego stworzył pijawki, jemioły i kleszcze? Dlaczego stworzył ospę i choroby weneryczne? Dlaczego sprawił, że istnieją żmije jadowite, ośmiornice wstrętne i cuchnące, meduzy galaretowate i strzykwy obrzydliwe?

Dlaczego stworzył inżyniera nadzoru, który jest jawnym zaprzeczeniem, że stwarzał Pan Bóg ludzi na swoje podobieństwo? A jeśli stwarzał, to kto chce wiedzieć jak Pan Bóg wygląda? A może zarówno podleśniczy i inżynier, Główna Księgowa, nadleśniczy, zastępca jego, wszyscy oni są dowodem, że Pana Boga nie ma? 

Może to Zeus jest odpowiedzialny za tę całą menażerię? Czyż nie czytamy, że w Helladzie starożytnej chodziły przeróżne Gorgony, Tyfony i Minotaury? Zeus uczestnicząc w jakim sympozjonie, napoiwszy się bez umiaru, straciwszy wszelkie hamulce i opory, stworzył monstra wszelkiej maści i autoramentu, kazał im żyć mimo obrzydliwości charakterów, jawnemu zaprzeczaniu prawidłom estetyki, fizyki i całemu temu bestiarium pozwolił pracować w lesie.  

A może to odwieczna walka Dobra ze Złem?  

Znosić musi leśniczy wszelkie niegodziwości ze strony tej hałastry, która tylko dybie na jego szczęście, pragnąć jego życie dostatnie i szczęśliwie obrócić w pasmo nieszczęścia i nędzy, tylko dlatego że reprezentuje sobą całe dobro, sprawiedliwość, rozum, szlachetność, czystość, pomiarkowanie w jedzeniu i piciu, jakie tylko na tym padole nienawiści i ohydztwa panuje? 

Wysyła Zło wszelakie monstra przeciwko dobremu i mądremu leśniczemu, nie daje mu spać po nocach, bo musi leśniczy wymyślać różne kary i zadania dyscyplinujące dla podleśniczego, tak żeby odechciewało mu się Złu służyć kornie. Czyli to nie Pan Bóg ani Zeus, ani Jowisz, ani Ra wielki i potężny, stworzyli podleśniczego, a Szatan! Lucyfer, on ci owego uczynił, wstrętnego i podstępnego!

Takie ci to ‘’światło’’ Lucyfer Lasom Państwowym dostarczył!

Jasno teraz widać jaka tego przyczyna, że jak ktoś się na pielgrzymce upije, awantury wszczyna z tyłu autokaru, choćby i z samej Częstochowy jechał, to tylko ów wyrodek zakaukaski, psubrat i wykolejeniec.  

Nie słyszano, żeby podczas narady zaczął jaki podleśniczy śpiewać pieśń nabożną. Przez gardło by mu nie przeszło. Udławiłby się dobrym słowem. Padłby z nienawiścią na wykrzywionej złością gębie. Jakże wierci się on, kiedy na sali narad krzyż wisi, jakże mu niewygodnie, pali żywym ogniem! Powieście wianek czosnku nad drzwiami, a wrychle ucieknie! 

Słyszano za to wiele razy, jak to podleśniczy doprowadził do rozstroju nerwowego leśniczego, tego chodzącego anioła, ducha dobrego w lesie. Samą tylko głupotą i tępym wyrazem podłej gęby podleśniczy to umie zrobić. Wystarczy, że leśniczy zobaczy rankiem podleśniczego, a już cierpi. Wnętrzności mu szarpie, łeb pęka i boli jakby mu go kijami okładano, cęgami paznokcie rwano. 

Tylko dlatego wytrzymuje leśniczy, że zna odpowiedzialność swoją. Nie o jego własne dobro chodzi, ale o ratowanie Lasów Państwowych przez zakusami Zła. 

I ile musi się napracować leśniczy, ile natrudzić, ile pacierzy odmówić, ile nabiczować się ukradkiem po godzinach pracy, ile narad we włosienicy odbyć, aby w końcu po wielu latach tej straszliwej męki, można było z podleśniczego zrobić leśniczego, człowieka.

Ile musi mu zadań w deszcze, śniegi, roztopy wyznaczyć, przed i po godzinach pracy, ile musi się naskarżyć do nadleśniczego, na lenistwo, gnuśność, mizerię umysłową i niewydarzenie podleśniczego, aby wreszcie po iluś latach wydobyć go z macek i sideł Lucypera.  

Tam, gdzie nie pomogłyby żadne egzorcyzmy i modły, tam pomoc niesie leśniczy. 

Aby nastąpiła przemiana ze Zła Absolutnego w Dobro. 

Czas powrotów

-Niedźwiedź!- wrzasnął stażysta Jonasz, kiedy drzwi kancelarii nagle się otwarły, a w progu stanęła okutana w futra, stare onuce i uszanki postać. Pomimo ropiejących ran na tyłku i karku, z zadziwiającą chyżością, zanurkował pod biurkiem. 

Leśniczy Zdzisio przetarł oczy ze zdumienia. 

-Romuś?! 

-Ygghyyy!- załkał olbrzym. 

-A co ty tu robisz?!- zerwał się na równe nogi leśniczy- Na Zeusa co się stało?! 

Romuś za pomocą straszliwych dźwięków, sapnięć i przewracania oczami, opowiedział jak to został przegnany precz z ministerstwa. Wprawdzie bronił się zaciekle i tłukł na oślep swoim zdechłym kotem, ale nic to nie dało, zabrali mu biurko, apanaże, kazali się wynosić i zarekwirowali dwie tony mielonki turystycznej, jaką dostawał w licznych prezentach od nadleśnictw. Został mu tylko kordelas i sanacyjny mundur, ale i to przepadło w pociągu, gdy doszło do szarpaniny z konduktorem po nieuprawnionym zatrzymaniu składu hamulcem awaryjnym.  

-Czemuś ty pociąg zatrzymywał? – dopytywał leśniczy. 

Romuś wyjaśnił, że bardzo chciało mu się siusiu. 

-Toż kibel w każdym pociągu! – zdziwił się podleśniczy. 

Romuś pokręcił kudłatym łbem i oznajmił, że chyba nie we wszystkich, a już na pewno nie w tym zasranym piędolino. 

Dalej wyjaśniło się, że Romuś po latach peregrynacji po derekcjach i ministerstwach wraca do leśnictwa Krużganki, gdzie będzie piastował odpowiedzialną funkcję robotnika pomocniczego, że takich wygnańców jak on będzie wielu, ale wszyscy zmówili się, że za cztery lata to będzie prawdziwa rzeź, gotowanie w oleju i przywiązywanie do drzew drutem kolczastym, miażdżenie jąder, łupanie czaszek, wydłubywanie z oczodołów, wlewanie ołowiu w różne otwory i zrywanie paznokci. 

-Czemu z nadleśnictwa nie dzwonili? – dziwił się leśniczy. 

Romuś odpowiedział, że w nadleśnictwie był traktowany jako ten trędowaty, że papiery wręczano mu na kiju od miotły, ale że przyjdzie dzień pomsty, podusi ich tam wszystkich jak małe pisklaki, że oczy im wyjdą na wierzch, że już trochę zaczął, ale niepotrzebnie może, bo huknął Główną Księgową w kark, aż upadła i nie wstała, dopóki on nie wyszedł z nadleśnictwa. 

-A my mamy stażystę! – zreflektował się leśniczy Zdzisio i zwrócił się do Jonasza- Wyłaź spod biurka durniu! Przedstaw się! 

Nowa ale stara Ekscelencja

-Ha! Ha! Ha! – huczała zza ścianą małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka. 

-Z czego się tak śmiejesz ciemna i durna babo?!- zapytał najuprzejmiej jak potrafił leśniczy Zdzisio. 

-Śmieję się z waszej nowej Ekscelencji! – huczała dalej małżonka- I z tego, że wasz szwabski premier, ledwo dukający po polsku rudy Niemiec, nie potrafi skutecznie odwołać naszej starej Ekscelencji. 

Leśnicy milczeli ponuro. 

-Czemu nie można odwołać derektora od razu, zgodnie z leśnym obyczajem wywalić bezlitośnie na zbitą mordę, czyli gdzieś na posadę inżyniera nadzoru? – zapytał stażysta Jonasz, wycierając brudnym gałgankiem ropiejący czyrak na karku. 

-Jest on jakimś radnym gdzieś w jakimś powiecie- odpowiedział leśniczy Zdzisio- Nie można go ot tak wypierpampolić, choć my wszyscy, przeciwnicy sanacyjnych mundurów i lakierowanych oficerek oczekiwaliśmy pokazowego i widowiskowego spektaklu, przynajmniej takiego jak z TVP. 

-Czyż życie nie pokazało, że można leśnika, który jest radnym wywalić na pysk zbity?!- zapytał podleśniczy- Niech się włóczy potem po sądach i użera z prawnikami! A z drugiej strony, do czego tu się spieszyć? Nowa Ekscelencja okazuje się starą Ekscelencją, nic się nie zmieni, mniejszości seksualne i religijne nadal będą miały mały udział w zarządzaniu majątkiem Skarbu Państwa. 

-Nawet nie wiesz ilu wyznawców Szatana piastuje odpowiedzialne stanowiska w derekcjach- pouczył go leśniczy Zdzisio- Sądząc po pismach z derekcji większość to masoni i iluminaci. Kto wie, może nowy derektor każe święte gaje papieskie wycinać?! 

-Raczej każe jeszcze więcej ich sadzić- podleśniczy ponuro popił Najświętszą Kawę Kancelaryjną. 

-A mnie tam wsio rawno, kto tam zainicjuje prywatyzację lasów- machnął brudnym od ropy gałgankiem stażysta Jonasz- Byle bym staż zdążył skończyć i na pakiet akcji zdołał załapać się! 

-Młodzież- splunął pogardliwie leśniczy Zdzisio- Marsz wyznaczać TWP w 122b! Durniu ty jeden! Bałwanie! Cały staż zmarnowałeś na takie myślenie?! To wyniosłeś słuchając tylu pożytecznych dyskusji w kancelarii leśnictwa?! Czego to bydlę tak wyje?! 

-Nic już nie mówię! – obraził się stażysta. 

-Nie o tobie gadam durniu!- machnął ręką leśniczy Zdzisio- Czego Szarik tak po kotłowni szaleje?! 

Istotnie, Szarik, straszliwa bestia rodem z piekła, przerażający mieszaniec wyżła z chartem afgańskim, maltańczykiem, a jak twierdził podleśniczy, niejako świadek prokreacji, było to monstrum posiadające również domieszkę krwi kilkunastu okolicznych jamników i terierów, gryzł zębami mury leśniczówki, pragnąc się wydostać z kotłowni, pognać gdzieś przed siebie i pozbawić życia pewną część ekologów i leśników na kierowniczych stanowiskach, do czego był szkolony, całe swoje trudne życie. 

-Pokazałam mu zdjęcie waszej nowej, ewentualnej Ekscelencji- zagrzmiała zza ściany małżonka leśniczego.  

-Zareagował typowo po katolicku- podsumował wielce pożyteczną dyskusję leśniczy Zdzisio, który dodał na koniec, że nie warto chodzić na wybory, skoro po nich wszystko ma być tak samo

Bay, bay Mazgaj!

Mazgaj panoszył się i szarogęsił w nadleśnictwie na całego. Pohukiwał na baby biurowe, które ze strachu przed nim chowały się pod biurka, parskał na widok Głównej Księgowej, a i samego nadleśniczego traktował jako właściwie już wywalonego na zbity pysk przez opozycję, która powoli, acz nieuchronnie nadchodziła, aby przejąć władzę. 

Stało się wówczas tak, że napotkał pannę Marysię, pełniącą zaszczytną funkcję leśniczego leśnictwa Mazgaje, szwendającą się w niewiadomym celu po nadleśnictwie. 

-Wkrótce zakończę te pani spacerki po naszym budynku! – wysyczał Mazgaj na jej widok. 

Panna Marysia przystanęła i popatrzyła na Mazgaja z politowaniem. 

-A niby co? Szlabany tu postawisz, durniu z kantorka na mopy?! 

-Inne tu będą porządki, kiedy my przejmiemy władzę! Nasza bezlitosna miotła, wysprząta tę Augiaszową stajnię! 

-Ty jednak naprawdę jesteś tak durny, że mógłbyś i derektorem zostać! – ziewnęła panna Marysia- Po pierwsze: ja jestem panna Marysia i dokazywałam już chyba z wszystkimi. Piłam z towarzyszem Pierzastym. Chlałam z lumpami, w tym i Pluskiem. Tańcowałam z Sierpiniakiem-Głaziszem. Postępowałem niekulturalnie i mało intelektualnie z Nogownią. Już nie wspomnę o bractwie LGBT, które również potrafi być rozrywkowe, ani o całej rzeszy wujów naczelników, sekretarzy stanu, kardynałów, prałatów itepe. Po drugie, durny Mazgaju: jak już żeś się zapisał do partii opozycyjnej, to trzeba było się zapisać do takiej, która wejdzie do rządu.  

Mazgaj otwierał i zamykał gębę. Czuł, że jego pięć minut w nadleśnictwie bezpowrotnie minęło, zanim zdążyło nadejść.  

Już dzielą posady!

Henio Małanka, najwybitniejszy ekolog na wschód od Strugi Jarcewskiej, usiłował postponować TZW gospodarkę leśną pod nieczynną zlewnią mleka. Niestety tym razem, tłum jego wyznawców i popleczników, zajęty był dzieleniem między siebie rozmaitych posad, fragmentów lasu i prywatnego majątku leśniczego Zdzisia, którego uważano za wroga przyrody ojczystej, niszczyciela lasów i głównego prowodyra wysyłania najświętszego drewna wstrętnym Chińczykom. 

Nie słuchali zaangażowanej przemowy ekologa, a nawet ktoś mu powiedział, żeby zamknął mordę, bo oni tu o poważnych sprawach, a nie o kunach i wiewiórkach przyszli gadać. 

Co i rusz w kłębiącym się tłumie wybuchały sprzeczki, a nawet bójki. Używano sztachet i maczet. Straszono się pozwami i wyzywano od Niemców. Henia ktoś zdzielił przez łeb drągiem. Leżał bez przytomności pośród błota, a dotychczasowi koalicjanci, deptali po nim, usiłując przelicytować się, kto weźmie jeszcze więcej leśnego majątku, kto zostanie derektorem, kto zwykłym nadleśniczym, a kto zamieszka w krużganeckiej leśniczówce. 

Tymczasem leśniczy Zdzisio, podleśniczy, stażysta Jonasz i małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka wyczekiwali dogodnego momentu, aby wypuścić Szarika z kotłowni. Szarik, straszliwy mieszaniec posokowca bawarskiego z chartem afgańskim, miotał się właśnie po niej, tocząc pianę z pyska i gryząc pogrzebacze.  

-Gdyby był tu Romuś, nie byłoby tu tego- westchnął leśniczy Zdzisio-Bicz zeusowski na ekologów! Szkoda puszczać Szarika, bo tam broni białej sporo i kłonic mają! 

-Nic mu nie będzie!- huknęła zza ściany kancelarii małżonka leśniczego – Furtka otwarta?! 

-Otwarta! – zameldował Jonasz, wycierając brudnym gałgankiem zaropiałe oko. 

– Pokażcie Szarikowi zdjęcie inżyniera nadzoru i puszczajta w imię Jowisza Kapitolińskiego! – zakomenderował leśniczy Zdzisio. 

Stażysta Jonasz przez uchylone drzwi pomachał wizerunkiem inżyniera przed nosem rozwścieczonego do granic psa. Szarik pokąsał rękę, nieomalże odgryzając trzy palce, zaś zdjęcie poszatkował w okamgnieniu, tocząc z pyska pianę i wyjąc potępieńczo. 

-Ratunku!- wrzeszczał Jonasz trzymając w górze zakrwawiony kikut. 

-Przestań się mazgaić durniu! -huknął leśniczy i zacytował klasyka- Ręką srał nie będziesz! 

I wypuścił Szarika z kotłowni. 

Wściekła, rudo-bura kula, warcząc i jazgocząc, kłapiąc straszliwą paszczęką, wyposażoną w niezliczone zęby, rzuciła się do ataku na miejscowy aktyw ekologiczny. Nie pomagały maczety, szable i kłonice. Nie pomagały łańcuchy i okute żelazem drągi. Szarik siał spustoszenie pośród ekologicznej braci, rozszarpywał przyodziewek, skórę, mięśnie pośladków i wszystko co dał radę rozszarpać. Aktyw pierzchł. Najgorzej zaś poszkodowani byli ci, którzy odwiecznym zwyczajem, przykuli się w ramach protestu do skorodowanych elementów rampy nieczynnej zlewni mleka. Tych dawało się jedynie rozpoznać po jękach bólu. 

Samego Henia, leżącego z rozwalonym łbem, Szarik, również ze względu na woń, uznał za trupa i tylko dlatego udało mu się przeżyć pamiętne dzielenie majątku po przyszłej nieboszczce zwanej TZW gospodarką leśną. 

Czy Mazgaj zostanie nadleśniczym?!

Mazgaj panoszył się bardzo. Wprawdzie zmiana rządu nie następowała, ale wśród pracowników nadleśnictwa panowało najświętsze przekonanie, że w związku z przerżniętymi choć zwycięskimi wyborami, nastąpią w szeroko pojętej gospodarce leśnej zmiany kadrowe i nie będą miały one charakteru kosmetycznych. Dlatego też kłaniano mu się uniżenie, baby chowały się pod biurka i za szafy, a nadleśniczy starał się unikać spotkań z nim, aby nie prowokować zbędnych niedogodności. Główną Księgową trafiał szlag, ale i ona przycichła coś i kiszki ziemniaczanej żarła w godzinach urzędowania jakby nieco mniej. 

Mazgaj chodził po kantorkach i sprawdzał kurze na biurkach.  

-Tu ma być błysk!- syczał jadowicie- Już wkrótce inne porządki tu będą! 

Cały ten opozycyjny festyn przerwała pewnego razu panna Marysia, pełniąca zaszczytną funkcję leśniczego leśnictwa Mazgaje. Przylazła czegoś do nadleśnictwa i włóczyła się po nim, aż natrafiła na urządzającego kolejną inspekcję Mazgaja. 

-A ty czemu nie siedzisz w pakamerze ze szmatami i mopami, hę?! -ziewnęła panna Marysia – Co tu po tobie? Wypuścili cię?  

-Już wkrótce oczyszczę tę stajnię Augiasza! – pisnął Mazgaj. 

– Znalazł się Herkules z dziurawą pieluchą! I też mi logika! -wzruszyła ramionami panna Marysia- Najpierw nasrać w chałupie, a potem ją sprzątać. Nikt tu panie Mazgaju nie zapomina o twoim wujaszku biskupie i żeś nie tak dawno jeszcze sam latał w komży po nadleśnictwie, zaganiając wszystkich na nieszpory.  

-Ja ciebie!… – pisnął nieco ciszej i mniej pewny siebie. 

-Marzenia!- ziewnęła szeroko panna Marysia- Mane, tekel, fares. Idź lepiej w księgowości wydziczać się na baby! Potup na nie i powrzeszcz, póki jeszcze możesz, bo kadrowe tornado nadciąga. 

Powrót Mazgaja. Idzie nowe?

Mazgaj siedział w nadleśnictwie, upchnięty w kantorku za działem technicznym, poniewierany przez baby biurowe i wyszydzany przez terenową służbę leśną. 

‘’Niedługo waszego szydzenia!’’- myślał nienawistnie, patrząc jak księgowość zapycha kałduny sernikiem i kawą- ‘’Będzie wam tu ciasno, przybłędy!’’. 

Rozpierała go chęć czyszczenia złogów i wypalania rozpalonym żelazem. Za wszystkie lata hańby, jakich zaznał ze strony wszystkich tych durniów, którzy zapominają, że leśne koło fortuny, toczy się nieubłaganie i w rytm wyborów, które można wygrać, ale i można przerżnąć z kretesem. 

Albowiem Mazgaj zapisał się jakiś czas temu do opozycji, gdyż nie było widoków, że wuj biskup za podglądanie ministrantów przy przebieraniu się w komże, miałby wrócić z zesłania przed śmiercią tego lewaka, argentyńskiego komunisty, zwolennika związków o charakterze szeroko pojętego konkubinatu. 

Teraz po wyborach z mściwą satysfakcją obserwował nerwową atmosferę panującą w biurze. Część bab miała nadzieję, że Naczelnik Państwa nie odda tak po prostu władzy, że będzie jakaś reasumpcja wyborów i żadne wspaniałe zdobycze ostatnich ośmiu lat nie przepadną w pomroce leśnych dziejów. 

-Te, Mazgaj! – wrzasnęła ze swojego gabinetu Główna Księgowa – Gdzieś tu jest przeciąg! Zrób coś z tym durniu, bo się zaziębię! 

-Nie zdechniesz od tego, stara jędzo! Zresztą nie zamykaj okna, bo sama przez nie będziesz fruwała, jak tylko nowy nadleśniczy się tu pojawi! – wyrwało się Mazgajowi. 

W księgowość zapadła martwa cisza. Baby przestały żuć i siorbać. Patrzyły na siebie bezmyślnie acz trwożnie. Główna Księgowa zakrztusiła się i rozkaszlała straszliwie. 

-Co?! Ja ciebie w proch! Ty zero! Ty zapchajdziuro kantorkowa! – zaczęła wściekle- Gadzie ty! Swołocz!  Nu ja ciebia bladź… 

-Nie drzyj tak mordy, bo tu oto nowe idzie! – wrzasnął Mazgaj, a po jego pewnej siebie postawie rozpoznano w mig, że wprawdzie idzie oto nowe, ale w całkiem znanej, starej postaci i że stare-nowe jeńców brać nie będzie. 

Główna Księgowa ucichła. Zrozumiała, że jej czas powoli dobiega końca i że serniki i kawę przyjdzie spożywać kto inny. 

Ekipa w Krużgankch

-Jadą! Jadą taksatory! – gruchnęło na wsi. 

Istotnie, na horyzoncie unosił się tuman kurzu, wzbijanego przez ociężałe woły, ciągnące ogromne cygańskie wozy. 

-Do lasu! – zakomenderował Henio Małanka, najwybitniejszy ekolog na północ od Czeremoszu. Przewodził on nad wyraz licznej grupie miłośników dziewictwa przyrodniczego. 

-Zaliś szalony?! – odpowiedziano mu w tłumie zgromadzonym przy nieczynnej zlewni mleka- Czyż nie wiesz, że las jest dla nich żywiołem?! Że oni tam właśni wyprawiają swe sabaty i czarcie wesela?! 

– Módlcie się dranie! – wyjrzała przez okno leśniczówki małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka – Już po was! Dobrze wam tak! Wyjdzie wam bokiem cała ta ekologia i dechrystianizacja leśnictwa narodowego! Teraz zobaczycie prawdziwą ruję i porubstwo! 

-Ot katolickie serce! – huknął z proga kancelarii leśniczy Zdzisio i zwrócił się do ludzkości wiejskiej – Ludzie, uciekajta gdzie kto może! Najlepiej do Ameryki! Wracajcie za pół roku, może tu się coś wyjaśni!  

Tymczasem tabory były coraz bliżej. Woły ryczały bite i poganiane korbaczami. Woźnice klęli w żywy kamień drogę i mijanych pastuchów, którzy nieopatrznie porozwierawszy gęby, stali przy drodze, podziwiając taksatorski korowód. Brano tych pastuchów i odstawiano jako dziewki do posług rozmaitych. Ministrele i trefnisie biegali wokół wozów, śpiewając pieśni o liniach ostępowych i ich wyższości radości ich projektowania nad wszelkimi uciechami w domach z mężczyznami obyczajów ultralekkich. Fikali kozły i drwili z zasad hodowli lasu. Sami taksatorzy, odziani strojnie w skóry niewyprawne ubitych po drodze kóz i jałówek, łapcie z opon ciężarówek na stopach, dzierżący wiadra na rozmaite datki, poobwiązywani brudnymi szmatami i w wielgachnych czapach rumuńskich pasterzy na podgolonych łbach, kuśtykający, z osmolonymi gębami, rzężący i usiłujący śpiewać jakieś poniemieckie pieśni pogrzebowe, wlekli się na postronkach, które dzierżył w obrzydliwych łapskach Taksator-Samodzierżca.

Był to herszt całej tej straszliwej hałastry.  

Woniał przednie czosnkiem i przedwczorajszym opilstwem. Na szyi zawieszony miał wielki talizman, zakupiony od fińskich handlarzy wysokościomierzami. Talizman chronił go od skutków chronicznej obstrukcji, na którą cierpiał po pamiętnym taksowaniu nadleśnictwa Dojlidy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia.  

Nie umiał ani słowa w ludzkim języku. Do wszystkich gadał ni to po francusku, ni to po amerykańsku, tłukł buzdyganem na lewo i prawo, a najczęściej idące za taborem markietanki, które złowiono kiedyś przy okazji podczas taksacji gdzieś na Kurpiach. A że bardzo przypominały ludzkie niewiasty, że gdyby upiłować im nieco kły i rogi, a odstrychnąć ogony, mogłyby w zawody iść z najpiękniejszemi dziewicami kaszubskiemi, zatrzymano je przy taborze, żeby odstraszały nocami złodziejów. Do tego jeszcze były przydatne, że gracko wspinały się na drzewa i dzięki temu, nie trzeba było kupować drogich wysokościomierzy. A kiedy, która spadła i zabiła się, nie żal jej, bo przecież jako tych pluskiew było tego przy wozach. 

Zamierały serca krużganeckich wieśniaków. Henio Małanka, który niejeden raz odważnie przykuwał się do stosów papierówki (złośliwi twierdzili, że tylko po to, żeby za darmo przejechać się do Grajewa, gdzie miał ciotkę ekolożkę, która miała mu w spadku zapisać aparat fotograficzny Zenit TTL), teraz zarządził totalny odwrót polskiej myśli ekologicznej i zawarł się w chlewiku na dobre razem z garstką najwierniejszych wyznawców. Reszta wsi pochowała się po stodołach, silosach, pod podłogami chałup w sprytnie zaaranżowanych skrytkach, niektórzy udawali chorych na trąd, niektórzy na HIV, a niektórzy całkiem pozowali na martwych, choć nie byli pewni, czy wśród srogich taksatorów nie znajdzie się jaki jegomość o skłonnościach nekrofilnych. Córki wysmarowano najsmrodliwszemi preparaty, mazidłami cuchnącemi, padliną wielodniową. Synów przystojniejszych usztafirowano na garbatych inżynierów nadzoru, przez co wydawali się z miejsca tak wstrętnymi, że kilku z nich z miejsca utopiono w stawie. 

Tymczasem wozy poobwieszane patelniami, klupami, łopatami, zwierzętami kulinarnymi znalezionymi po drodze, bukłakami z wodą, skradzionymi po drodze oponami zimowymi, koszami z rzęsą dla licznego drobiu kaczego, wiedzionego pobok, wreszcie zatrzymały się przy kancelarii leśnictwa Krużganki. Wszędzie pełno było gwaru, rwetesu, kóz, owiec, gęsi, Turków jakowyś, Pigmejów, a nawet dwóch wikarych, którzy uciekli z łona kościelnego, żeby odpocząć nieco od za bardzo, ich zdaniem, rozbuchanego erotycznie życia towarzyskiego w parafii. Był nawet jeden neandertalczyk, którego odkryto w pewnej izbie wytrzeźwień i wykupiono od obsługi za pół litra wódki. Jedni twierdzili, że był to raczej australopitek, drudzy, że ktoś z Pieszczanik, trzeci jeszcze, że to sam Wajrak odmieniony w dziewicę orlańską, ale że gadał po niemiecku, dano mu tedy spokój i zatrudniono do pilnowania haremu i wykradania drobiu po wsiach. 

Kurzawa przesłoniła wszystkich i wszystko i chwilę to trwało, zanim leśniczy Zdzisio, podleśniczy i stażysta Jonasz, który wycierał szpetne i liczne wrzody na gębie brudnym gałgankiem, dźwigający srebrną paterę z chlebem, solą i stągwią wódki, przedarli się przed oblicze Taksatora Samodzierżcy: 

-Witaj! – wygłosił przemowę powitalną leśniczy Zdzisio przekrzykując pędzone za taborem wieprze karmne, które wiedziono celem rozprzestrzenienia zarazy afrykańskiej jak świat długi i szeroki (a wszyscy wiemy, kto ma interes, aby świniny na stołach nie bywało). 

Taksator Samodzierżca, uśmiechnął się ni to plugawie, ni to ochoczo, machnął zakrwawionym buzdyganem, wyrżnął w łeb najbliższą Kurpiankę-markietankę, ta oczywiście padła ze zdruzgotaną czaszką, zaraz ją tam trefnisie przeszukali czy nie poukrywała pieczonych ziemniaków za pazuchą, zagulgotał coś w szampańskim narzeczu i uniósłszy stągiew do swych mięsistych i grubych warg, wychylił ją duszkiem. 

A potem, nad wyraz teatralnym gestem, wypuścił Taksator Samodzierżca wszystkie postronki, któremi spętani byli taksatorzy… Zeusie Jedyny! Cóż za jazgot, rwetes, a kotłowanina!  

No i się zaczęło taksowanie. 

CIĄG DALSZY NASTĄPI!