-Jadą! Jadą taksatory! – gruchnęło na wsi.
Istotnie, na horyzoncie unosił się tuman kurzu, wzbijanego przez ociężałe woły, ciągnące ogromne cygańskie wozy.
-Do lasu! – zakomenderował Henio Małanka, najwybitniejszy ekolog na północ od Czeremoszu. Przewodził on nad wyraz licznej grupie miłośników dziewictwa przyrodniczego.
-Zaliś szalony?! – odpowiedziano mu w tłumie zgromadzonym przy nieczynnej zlewni mleka- Czyż nie wiesz, że las jest dla nich żywiołem?! Że oni tam właśni wyprawiają swe sabaty i czarcie wesela?!
– Módlcie się dranie! – wyjrzała przez okno leśniczówki małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka – Już po was! Dobrze wam tak! Wyjdzie wam bokiem cała ta ekologia i dechrystianizacja leśnictwa narodowego! Teraz zobaczycie prawdziwą ruję i porubstwo!
-Ot katolickie serce! – huknął z proga kancelarii leśniczy Zdzisio i zwrócił się do ludzkości wiejskiej – Ludzie, uciekajta gdzie kto może! Najlepiej do Ameryki! Wracajcie za pół roku, może tu się coś wyjaśni!
Tymczasem tabory były coraz bliżej. Woły ryczały bite i poganiane korbaczami. Woźnice klęli w żywy kamień drogę i mijanych pastuchów, którzy nieopatrznie porozwierawszy gęby, stali przy drodze, podziwiając taksatorski korowód. Brano tych pastuchów i odstawiano jako dziewki do posług rozmaitych. Ministrele i trefnisie biegali wokół wozów, śpiewając pieśni o liniach ostępowych i ich wyższości radości ich projektowania nad wszelkimi uciechami w domach z mężczyznami obyczajów ultralekkich. Fikali kozły i drwili z zasad hodowli lasu. Sami taksatorzy, odziani strojnie w skóry niewyprawne ubitych po drodze kóz i jałówek, łapcie z opon ciężarówek na stopach, dzierżący wiadra na rozmaite datki, poobwiązywani brudnymi szmatami i w wielgachnych czapach rumuńskich pasterzy na podgolonych łbach, kuśtykający, z osmolonymi gębami, rzężący i usiłujący śpiewać jakieś poniemieckie pieśni pogrzebowe, wlekli się na postronkach, które dzierżył w obrzydliwych łapskach Taksator-Samodzierżca.
Był to herszt całej tej straszliwej hałastry.
Woniał przednie czosnkiem i przedwczorajszym opilstwem. Na szyi zawieszony miał wielki talizman, zakupiony od fińskich handlarzy wysokościomierzami. Talizman chronił go od skutków chronicznej obstrukcji, na którą cierpiał po pamiętnym taksowaniu nadleśnictwa Dojlidy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia.
Nie umiał ani słowa w ludzkim języku. Do wszystkich gadał ni to po francusku, ni to po amerykańsku, tłukł buzdyganem na lewo i prawo, a najczęściej idące za taborem markietanki, które złowiono kiedyś przy okazji podczas taksacji gdzieś na Kurpiach. A że bardzo przypominały ludzkie niewiasty, że gdyby upiłować im nieco kły i rogi, a odstrychnąć ogony, mogłyby w zawody iść z najpiękniejszemi dziewicami kaszubskiemi, zatrzymano je przy taborze, żeby odstraszały nocami złodziejów. Do tego jeszcze były przydatne, że gracko wspinały się na drzewa i dzięki temu, nie trzeba było kupować drogich wysokościomierzy. A kiedy, która spadła i zabiła się, nie żal jej, bo przecież jako tych pluskiew było tego przy wozach.
Zamierały serca krużganeckich wieśniaków. Henio Małanka, który niejeden raz odważnie przykuwał się do stosów papierówki (złośliwi twierdzili, że tylko po to, żeby za darmo przejechać się do Grajewa, gdzie miał ciotkę ekolożkę, która miała mu w spadku zapisać aparat fotograficzny Zenit TTL), teraz zarządził totalny odwrót polskiej myśli ekologicznej i zawarł się w chlewiku na dobre razem z garstką najwierniejszych wyznawców. Reszta wsi pochowała się po stodołach, silosach, pod podłogami chałup w sprytnie zaaranżowanych skrytkach, niektórzy udawali chorych na trąd, niektórzy na HIV, a niektórzy całkiem pozowali na martwych, choć nie byli pewni, czy wśród srogich taksatorów nie znajdzie się jaki jegomość o skłonnościach nekrofilnych. Córki wysmarowano najsmrodliwszemi preparaty, mazidłami cuchnącemi, padliną wielodniową. Synów przystojniejszych usztafirowano na garbatych inżynierów nadzoru, przez co wydawali się z miejsca tak wstrętnymi, że kilku z nich z miejsca utopiono w stawie.
Tymczasem wozy poobwieszane patelniami, klupami, łopatami, zwierzętami kulinarnymi znalezionymi po drodze, bukłakami z wodą, skradzionymi po drodze oponami zimowymi, koszami z rzęsą dla licznego drobiu kaczego, wiedzionego pobok, wreszcie zatrzymały się przy kancelarii leśnictwa Krużganki. Wszędzie pełno było gwaru, rwetesu, kóz, owiec, gęsi, Turków jakowyś, Pigmejów, a nawet dwóch wikarych, którzy uciekli z łona kościelnego, żeby odpocząć nieco od za bardzo, ich zdaniem, rozbuchanego erotycznie życia towarzyskiego w parafii. Był nawet jeden neandertalczyk, którego odkryto w pewnej izbie wytrzeźwień i wykupiono od obsługi za pół litra wódki. Jedni twierdzili, że był to raczej australopitek, drudzy, że ktoś z Pieszczanik, trzeci jeszcze, że to sam Wajrak odmieniony w dziewicę orlańską, ale że gadał po niemiecku, dano mu tedy spokój i zatrudniono do pilnowania haremu i wykradania drobiu po wsiach.
Kurzawa przesłoniła wszystkich i wszystko i chwilę to trwało, zanim leśniczy Zdzisio, podleśniczy i stażysta Jonasz, który wycierał szpetne i liczne wrzody na gębie brudnym gałgankiem, dźwigający srebrną paterę z chlebem, solą i stągwią wódki, przedarli się przed oblicze Taksatora Samodzierżcy:
-Witaj! – wygłosił przemowę powitalną leśniczy Zdzisio przekrzykując pędzone za taborem wieprze karmne, które wiedziono celem rozprzestrzenienia zarazy afrykańskiej jak świat długi i szeroki (a wszyscy wiemy, kto ma interes, aby świniny na stołach nie bywało).
Taksator Samodzierżca, uśmiechnął się ni to plugawie, ni to ochoczo, machnął zakrwawionym buzdyganem, wyrżnął w łeb najbliższą Kurpiankę-markietankę, ta oczywiście padła ze zdruzgotaną czaszką, zaraz ją tam trefnisie przeszukali czy nie poukrywała pieczonych ziemniaków za pazuchą, zagulgotał coś w szampańskim narzeczu i uniósłszy stągiew do swych mięsistych i grubych warg, wychylił ją duszkiem.
A potem, nad wyraz teatralnym gestem, wypuścił Taksator Samodzierżca wszystkie postronki, któremi spętani byli taksatorzy… Zeusie Jedyny! Cóż za jazgot, rwetes, a kotłowanina!
No i się zaczęło taksowanie.
CIĄG DALSZY NASTĄPI!