Z cyklu leśne zaszłości: Leśniczy Kapciowy

Różne są typy polskich leśniczych, dawniej owych typów było jakby więcej, ale postępująca globalizacja, unifikacja, ingres patriotyzmu, wszystko to sprawiło, że i leśniczowie stają się jeden do drugiego podobni, bo przecie normy Najświętszych Certyfikatów są dla wszystkich równe i wszystkich jednako dotykają swym sprawiedliwym zasięgiem.

Pośród zaś tych wszystkich typów, gdzieniegdzie jeszcze w kraju nad Wisłą, gdzie prowadzi się TZW gospodarkę leśną (dla niewtajemniczonych, aby nie pomyśleli czego niemądrego: Trwałą, Zrównoważoną, Wielofunkcyjną – cokolwiek naprawdę to oznacza), zachował się ów gatunek, który najbardziej oddaje sarmackiego ducha dzielnych potomków księcia Władysława Hermana, czy nawet biskupa Zawiszy z Kurozwęk, który choć jako duchowny, płcią przeciwną wybitnie nie gardził: otóż „leśniczy kapciowy”.

Jak wskazuje dumna nazwa, jest to typ wybitnie przeznaczony do prac związanych z tkwieniem przed monitorem komputera (dawniej przed płachtą Dziennika Bałtyckiego, czy Kuriera Porannego), spożywaniem jedynego słusznego napoju (kawy zaparzonej na sposób tak barbarzyński, że łyżka w fusach staje) i wymyślaniem prac w terenie dla podleśniczego, stażysty i innych robotników. Sam zaś dumnie tkwi w kapciach na terenie kancelarii, dbając o należyty porządek w dokumentacji, bo jak niejeden raz się dowiedział od dawniejszych leśnych inspektorów: jak kto ma porządek w papierach, to nawet do lasu nie trza jechać – wiadomo- las wszędzie taki sam, Ameryki się tam nie odkryje. Co najwyżej będzie gdzieś więcej chrobotka, albo marzanki wonnej.

Teren leśnictwa zna słabo, unika go ze względu na wszelkiego złą przygodę (można zmoknąć, można zostać przewianym, w lesie są alergizujące pyłki, można napotkać agresywnych grzybiarzy et cetera), poza tym jako znawca przyrody, za wszelką cenę pragnie uniknąć zaburzenia naturalnej przyrodniczej równowagi, poprzez pojawienie się na jej łonie człowieka. Niech już lepiej podleśniczy zakłóca i niech potem smaży się za to w piekle! Zapomina leśniczy kapciowy, że Hitler też nikogo osobiście nie zamordował, ale i tak będzie się gotował w smole po wsze czasy.

A najgorsze, kiedy „leśniczemu kapciowemu”, podleśniczy da zdradziecko  nogę na urlop i to dłuższy niż dwa dzionki (sabotaż TZW gospodarki leśnej pierwszej wody!). Przyjeżdża wówczas przewoźnik pod kancelarię i oznajmia zdumionemu kierownikowi jednostki, że przyjechał po drewno. A umówiony był jeszcze z podleśnym, draniem. „Sam umawiał, to niech sam wydaje, dziad kalwaryjski!” myśli „kapciowy”.

– Ale ja nie mam żadnego drewna!- odpowiada beztrosko, choć nieco zaniepokojony pan leśniczy.

– Masz, masz leśniczy!- wesoło mówi przewoźnik- Siadaj do kabaryny to ci pokażę!

I jedzie nasz pan leśniczy kapciowy poprzez swój las i nadziwić się nie może, że uprawy mu jakoś w wiek młodników powchodziły, że wycięcie kilku zrębów jakoś przegapił i że ma tyle drewna przy rozmaitych drogach.

– „Cóż za nierób z tego podleśniczego!”- wzdycha w duszy leśniczy i obiecuje sobie, że zaraz jak tylko podleśniczy wróci z urlopu, urządzi mu taką szkołę, że na zawsze zapamięta! Mógłby sam się tym zająć, nawet i taka myśl mu zakołacze, ale i zaraz druga za nią, bystrzej niźli jaskółka:

„Trzeba doglądać kancelarii! Przecież się nie rozerwę!”

Trudno obrazić prawdziwego leśnika?

Henio Małanka, samozwańczy przywódca ekologów we wsi Krużganki, właśnie zajmował się tym co lubił najbardziej, czyli szkalował Lasy Państwowe pod zlewnią mleka.

– Złodziej na złodzieju i złodziejem pogania!- oznajmiał zgromadzonemu tam właśnie kwiatowi miejscowej inteligencji- Kradną, prowadząc wyrąb naszej Puszczy w sposób bezmyślny i rabunkowy! Jeżdżą po lesie najwyższej jakości samochodami terenowymi, kłując w oczy dobrobytem!

Kwiat inteligencji istotnie wydawał się pokłuty w oczy, a nawet solidnie czymś potłuczony (widocznie auta służby leśnej musiały być lepszego niż zazwyczaj sortu), bo Siwy i  Stary Konieczko (w zasadzie całe audytorium słuchające Małanki), świdrowali otoczenie podbitymi i napuchniętymi jak przejrzałe węgierki oczyma.

– Każdy leśnik to złodziej!- zawołał donośnie ekolog Henio Małanka widząc, że takie słowa wzbudzają aplauz pośród audytorium- Każdy jeden! Las dla nich to magazyn desek i boazerii! Wycinają naszą Odwieczną Puszczę po to by napychać kałduny! A najgorszy jest miejscowy przedstawiciel leśnego złodziejstwa! Leśnej mafii!

Tu Małanka wskazał w kierunku leśniczówki Krużganki, gdzie rezydował leśniczy Zdzisio.

– To on nakazał wycinkę zrębu przy Tamulku!- zawołał tak przejęty, jak sam Piotr Skarga podczas swoich słynnych kazań- Tam gdzie mieszkała liczna rzesza jeleni, saren, łosi, kun i łasic!

– I dzików!- dodał Stary Konieczko (dodał to bo lubił dziki i uważał je za smaczne zwierzęta).

– Leśnik to synonim złodziejstwa…- wołał nawiedzonym głosem Małanka, ale właśnie w tym momencie musiał przerwać swój pożyteczny wykład, bo oto na rowerze nadjechała małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka, która na nieszczęście ekologa, wszystko usłyszała.

Nie wdawała się w zbędne dyskusje, tylko tak jak stała, rosła i potężna, wymalowała Henia Małankę w zadziwioną gębę z taką siłą, że uległ on sile bezwładności, a potem grawitacji i legł na podest zlewni zupełnie pozbawiony przytomności. Audytorium uciekło, przy czym pozostał po nim jeden but filcowy, po który Stary Konieczko bał się wrócić.

Kiedy małżonka wróciła do leśniczówki, zwróciła się z pretensjami do małżonka:

– Jak długo stary durniu będziesz pozwalał Heniowi Małance znieważać się pod zlewnią?! Znowu nazywał cię w obecności miejscowego elementu złodziejem nie mając ku temu żadnych dowodów!

– A cóż ja mogę?-  wzruszył ramionami leśniczy Zdzisio popijając kawę- Przecież z durniem bił się nie będę!

– No to czekaj stary bałwanie, aż se założy konto na fejsbuku i cała Polska się dowie, żeś pijak i złodziej, bo każdy pijak to złodziej!- zahuczała małżonka i wychodząc trzasnęła drzwiami w sposób tak gwałtowny, że na ziemię spadł najświętszy cennik detaliczny na produkty drzewne.

– He, he – zaśmiał się niepewnie leśniczy Zdzisio, a podleśniczy i Romuś podchwycili ów niepewny śmiech i chichotali przez dłuższy czas, nie wiedząc tak naprawdę cóż mają teraz uczynić.

Tajemnica papieskiego dębu

Telefon na biurku nadleśniczego zabrzęczał natrętnie.

– Ksiądz proboszcz dzwoni!- ogłosiła sekretarka i zamiast sakramentalnego pytania „Łączyć?”, nadleśniczy usłyszał znajomy głos miejscowego pasterza dusz.

– Dąb usechł!- zakomunikował proboszcz bez zbędnych wstępów i ceregieli, które jak wszyscy wiemy, cechują ludzi o niskim poczuciu własnej wartości.

– Znowu?- nadleśniczy – Cóż się stało?

– Gdybyś synu regularnie uczestniczył w życiu naszej parafii, nie byłoby tego pytania!- zgryźliwie odparł proboszcz.

– Bo ja chodzę do innego kościoła…- sumitował się nadleśniczy- W mieście…

– Żebyś synu po śmierci do innego nieba czasem nie trafił!- pogroził mu pleban- Otóż liście dębu pożółkły, a potem zbrązowiawszy odpadły. A tu przecież odpust za tydzień! Przyjeżdżają proboszczowie z całego dekanatu, u wszystkich papieskie dęby jak dęby,  tylko u mnie co roku trzeba wymieniać! Który to już raz!?

– Powtarzałem już księże proboszczu, że należałoby go posadzić w innym miejscu- tłumaczył nadleśniczy- Ksiądz proboszcz uparł się na tę wysepkę w oczku wodnym… Dąb nie znosi aż takiej wilgoci…

– Nie praw mi tu andronów hodowlanych. Nie znam się na tym, a i inni księża się nie znają! Znamy się na pokropkach i ględzeniu… to znaczy chciałem powiedzieć święceniu, a ty mi załatw nowego dęba! I to na jutro! Z Bogiem! I widzimy się na odpuście!

I ksiądz proboszcz się rozłączył, bo jako człowiek przedniego charakteru, ani się nie lubił powtarzać, ani wałkować tematów. Nadleśniczy siedział za biurkiem nieco zaskoczony, ale nie zamierzał wdawać się w konflikt z miejscowym księdzem, bo co innego narazić się biskupowi, a co innego miejscowemu proboszczowi, który w pierwszym lepszym kazaniu, wobec miejscowej ludności, potrafi doskonale przedstawić człowieka w takim świetle, że seryjny zbrodniarz Leszek Pękalski, Bolesław Bierut czy nawet jego mocodawca „uncle Joe” wyglądają przy tym na niewiniątka. Nie ma co zadzierać z proboszczami na wsi i tę prawdę powinien znać każdy nadleśniczy.

Nadleśniczy wykonał telefon do leśnictwa Krużganki i oznajmił zdumionemu leśniczemu Zdzisiowi, że tym razem to jego kolej na wymianę papieskiego dębu. Jutro o godzinie dziewiątej rano, dąb ma rosnąć ku chwale wszelkiego stworzenia.

– I proszę pamiętać, że te dęby mają już swoje lata!- warknął do słuchawki nadleśniczy.

Leśniczy Zdzisio długo przeklinał w kancelarii wszystkie dęby, wszystkich nadleśniczych, niektórych papieży (zwłaszcza antypapieży i schizmatyków), całą  TZW gospodarkę leśną. Dostało się też Państwu Islamskiemu (?) i Wajrakowi. Potem zaś z podleśniczym i Romusiem, pojechali do lasu szukać odpowiedniego dębu. Leśniczy cały czas wyklinał wszystko i wszystkich (doskwierała mu bowiem prostata), a zwłaszcza swój nędzny los.

Na drugi dzień nadleśniczy znów odebrał telefon od księdza proboszcza.

– To się nazywa załatwienie sprawy!- wołał zadowolony pasterz dusz- Bóg oczywiście zapłać! He, he! I to taki heretyk i apostata jak leśniczy Zdzisio! Pogratulować mimo wszystko kadry! Piękny! I dużo ładniejszy niż ten poprzedni!

I rozłączył się, bo nie lubił marnować czasu na pierdoły.

Nadleśniczy tknięty złym przeczuciem natychmiast wsiadł w służbowe auto Straży Leśnej i kazał się dyskretnie ( o ile można dyskretnie pojawić się na wsi autem Straży Leśnej) zawieźć pod kościół parafialny, gdzie na wysepce, opodal świątyni, dumnie tkwił (bo nie można napisać, że rósł)  nowy, papieski dąb.

– Zwolnię! Na zbitą mordę wywalę!- mełł w ustach wszeteczne wulgaryzmy nadleśniczy, nie zważając na pobliskość miejsca świętego.

– Co nie tak szefie?- zapytał starszy strażnik leśny widząc purpurową z wściekłości twarz nadleśniczego.

– Przecież to dąb czerwony!- wybuchnął nadleśniczy.

Słowo na niedzielę: bezbożna TZW gospodarka leśna

Ostatnimi czasy, pojawia się Znamienity Minister, a także Derektor (a może nawet i Derechtor), w towarzystwie Duszpasterza Generalnego.

Słusznie to i roztropnie, bo trwała, wielofunkcyjna i zrównoważona gospodarka leśna potrzebuje modłów, pokropków czy uroczystych nabożeństw, właśnie po to by trwała, funkcjonowała i równoważyła się na najwyższym poziomie, a wiadomo, że wyżej Niwy Generalnej w leśnictwie, to już w zasadzie są jedynie adresaci wszelkich pacierzy.

Pradawne puszcze ale i zwykłe kęsy lasu, obywały się bez kapelanów, a nawet (o zgrozo!) i bez arcybiskupów, ale odkąd to człowiek przejął leśne stery, popadając we wszelkiego rodzaju bezdrożach niewiedzy czy leśnego zabobonu (wspomnijmy dawną metodę jesiennych poszukiwań szkodników sosny, metodę wsteczną, wręcz z czasów pogańskich!) musiał koniecznie otrzymać wsparcie duchowe.

Jeśli właśnie czegoś brakowało w TZW gospodarce leśnej, aby była jeszcze bardziej kompletna, bardziej wiarygodna i tak dobra jak nie z tego świata, to właśnie wsparcia osobistości duchownych, zwłaszcza z tej wyższej półki.

Obecnie, byłoby rozsądnym, zaprzęgnięcie wszelkiej nauki leśnej, IBL, szkół głównych, akademij czy uniwersytetów, celem ostatecznego udowodnienia, jak znakomity wpływ na wzrost lasu ma regularne uczestnictwo polskiego leśnika we wszelkiego rodzaju nabożeństwach i modłach. O  ile lepiej przyrastają drzewostany kiedy się nad nimi roztacza Wiadoma Opieka. Ile mniej szkodników pierwotnych i wtórnych atakuje las i gdzie uderzają huragany (zapewne tam, gdzie leśnicy mniej chętnie jeżdżą na pielgrzymki).

Przykład: w pewnym wydzieleniu, na rozstajach dróg w okolicach Supraśla wisiał Świątek (zresztą wisi tam ich niemało, chroniąc rozmaite drągowiny i starodrzewie przed pożarami). Obok w wydzieleniu, w którym żaden Świątek nie wisiał, szalał bezbożny kornik drukarz, zasiedlając kolejne drzewa, wyprowadzając generację za generacją. Wydzielenie chronione przez Świątka ocalało! Dowód jakże oczywisty!

Tylko niedowiarki wskazywali, że w wydzieleniu ze Świątkiem nie było akurat świerka, ale wszyscy wiemy, że jak kornik zechce, pożywi się i innymi gatunkami.

Byłoby też rozsądnie, aby na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że wycięcie Świętych Gajów, kiedyśmy jako kraj wprowadzali jedyne słuszne wyznanie, było grubym błędem, postawić kilka rzeźb ukazujących Światowida, tak jak to ma miejsce nieopodal Chojnic. Cóż szkodzi TZW gospodarce leśnej wręczyć Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, albo i nawet na odwrót? Jeśli sądzić po lesie, opieka Światowida okazała się sukcesem. Jeśli i kontrolki w kancelariach grają, to Światowidów powinno pojawić się więcej. Przy czym jest to bóstwo, którego czczenie zalicza się do zajęć bardziej ekonomicznych aniżeli w przypadku innych bóstw i zdaje się nie potrzeba mu tak wysokich pomników jak choćby ten w Świebodzinie czy Ryjodeżanejro.

Na sam koniec smutna sprawa płonących ambon myśliwskich. Wiadomo kto to robi i za czyim poduszczeniem, Zły nie śpi przecie. Sprawdźmy jednak ile z tych ambon, które spłonęły było poświęconych uroczyście przez miejscowego pasterza dusz! Idę o zakład, że żadna!

Jak Marysia kordelasem pogardziła

Pełniąca zaszczytnie obowiązki leśniczego, acz w stopniu podleśniczego, słynnego leśnictwa Mazgaje, eksstażystka Marysia, łaziła po lesie celem wyznaczenia trzebieży późnej. Niestety, jako to prawdziwą kobietę, denerwował ją odcień używanego przez całe nadleśnictwo znacznika, notabene wściekle czerwony, a przede wszystkim jego wstrętny odór, przypominający jej nieszczęsną sprawę katastrofy w indyjskim mieście Bhopal, gdzie trującymi gazami, które wydostały się z fabryki, zatruło się na śmierć wiele tysięcy ludzi.  Po połowie godziny takiego wyznaczania była już zupełnie wściekła, że i lepiej byłoby wsadzić sobie na łeb gniazdo szerszeni, niż napotkać ją w lesie.

– Już chyba tańszego nie było gówna!- gderała do siebie, wdychając kolejną porcję chemicznego smrodu i patrząc jak krwiste strużki, bezczelnie spływają po korze osik, sosen, brzóz, a od czasu do czasu i świerków, które jakoś oparły się do tej pory korniczej nawale (po to by dać łeb pod topór przy TPP*) – Zasrane nadleśnictwo! Na nowy sztandar wydali więcej niż przez dziesięć lat na farbę!

Po kolejnej godzinie wyznaczania jej pogląd na sprawę taniego markera, zakupionego przez nadleśnictwo, uległ zasadniczej zmianie, a to za sprawą zawrotów głowy, przebiegających przed nosem krasnoludków czy majaczącego za linią oddziałową zamku o siedmiu wieżach.

– Po co ja mam wydawać pieniądze na dopalacze czy wódkę, skoro mogę wdychać wyziewy o podobnym działaniu, zupełnie za darmo?!- zadawała sobie retoryczne pytania.

Kiedy jednak na złocistym rydwanie, ciągniętym przez jednorożce, zjawił się jegomość, którego fizjonomia wydała się Marysi cokolwiek znana, uznała, że działanie znacznika jest o wiele za mocne.

– A ty kto?- zapytała odważnie Marysia powożącego rydwanem- Nie wiesz draniu, że zaprzęgami konnymi możesz po lesie włóczyć się wyłącznie za zgodą nadleśniczego i to po drogach ustalonych?! Hę? Zapłacisz ty za drzewa odarte z kory, zulu ty jeden!

– Jam jest Derektorem Jeneralnym!- zawołał woźnica- Przyszedłem zabrać cię Marysiu do leśnego nieba!

– To ja odwaliłam kitę?- zdenerwowała się Marysia- Przez tę tanią farbę?

– Głupia! Żyjesz, jeno dostaniesz fuchę w Derekcji Jeneralnej, jako Najstarsza Specjalistka Od Wszystkiego! To jest leśne niebo, w którego podwoje wejść pragnie każdy leśnik!

– Co?!- Marysia splunęła- Allach cię chyba opuścił panie derektorze! W te gniazdo żmij? Dziękuję!

– Gardzisz moją propozycją?!- zadziwił się Jeneralny- Toż wszyscy do nóg padaliby tobie nieszczęsna! Zaszczyty, splendory, kordelasy!

– I tak padają, bo jeszcze nie spotkałam takiej osoby zatrudnionej w leśnictwie, żebym jej nie przepiła. Jestem znana z mocnego łba! I dajmy sobie spokój z moją posadą w derekcji, bo jak znam siebie, szybko wyszłabym z nerw i dała tam komu po mordzie. Ja lubię prosto z mostu, a już po waszych pismach czuć, jaki tam u was klimat! A takiego kordelasa to leśniczy Zdzisio, mój mentor, kazał sobie obstalować w Białymstoku. Bez całej tej sraczki z przyznawaniem i wręczaniem. Dał stówę, to mu jeszcze napis wygrawerowali, o wybitnych zasługach!

Potem Marysia nieco otrzeźwiała. Jeneralny Woźnica zniknął, a z nim niebanalna propozycja.

– Wódka to jednak wódka- splunęła- Jeszcze mi po niej tak rozumu nie odebrało, jak po tym dziadostwie!

A kiedy się Marysia odwróciła i zobaczyła jak wyznaczyła ową nieszczęsną trzebież, zaraz poleciała po ośnik strzemiączkowy i pół dnia zdrapywała znaki. I więcej farby się nie tknęła i było jak zawsze w leśnictwie Mazgaje, że selekcję w drzewostanach prowadził podleśniczy.

 *TPP – otóż jak sama nazwa wskazuje, wyznacza się ją w nastroju pogodnym i radosnym (stąd nazwa – pozytywna); radośnie i pogodnie przeznaczamy na śmierć jedne drzewa, aby innym rosło się radośniej i weselej

ZUL, 500+ i TZW gospodarka leśna

Tego dnia, pan Józek, drwal, pilarz, zrywkarz, a przy potrzebach kosiarz, kopacz rowków na szeliniaka, dołków na sadzonki et cetera, et cetera, czyli jak sam się określał „człowiek leśnego renesansu”, siedział na pniu i butnie spoglądał znad wiadomej butelki na nadchodzących leśniczego Zdzisia, podleśniczego i lwa polskich kandydatów do Służby Leśnej, stażysty Romusia.

– Cóż to panie Józku?- leśniczy Zdzisio podrapał się po brzuchu- Tak w biały dzień, przy świadkach, spożywamy wiadome płyny, których okropny skutek na pracę drwali wielokrotnie opisywano w rubrykach pism leśnych o znamiennym tytule „Wypadki”?

– A co?!- lakonicznie odparł pan Józek- I chuj cię to obchodzi, leśniczy!

Tak okropne grubiaństwo ze strony pana Józka, aż zatrzęsło wnętrznościami leśniczego, który ze zdenerwowania o mało nie wydał Romusiowi komendy: „bierz go!”, co zakończyłoby się dla perły polskiego drwalnictwa, tak mało przyjemnie jak ów wypadek z młócarnią pod Brusami, gdzie pewnego pana, pomimo pełnej pobożności i nieodpłatnych prac wykonanych na rzecz miejscowego kościoła, przemyślna machineria, wciągnąwszy za kawał ubrania, wymłóciła na amen.

– I ZUL też mnie może w dupę pocałować i te wasze certyfikaty wraźta se głęboko!- zawołał buńczucznie pan Józek- Dzięki Dobrej Zmianie, wszyscy będziecie mnie prosić o łaskę i żebym w ogóle miał ochotę zginać plecy! Otóż nareszcie na moje ręce spłynęły wielkie rzeki pieniędzy w postaci 500 plus! I wy wszyscy, którzyście ongi śmiali się ze mnie, jako dziecioroba i bachorotwórcę, możecie teraz jeno zazdraszczać mnie, bezmiernie bogatemu! Będę wykonywał prace na które będę miał ochotę, a nie te które wskaże mi pan leśniczy, notabene pijawka, utuczona na krwi, znaczy się żywicy naszych odwiecznych, pradawnych Puszcz!

I byłby pilarz dalej kontynuował ową przemyślna przemowę, gdyby nie Romuś, który pięścią jak bochen, zdzielił pana Józka w łeb, szczęściem przybrany w hełm ochronny. Hełm rozpadł się na dwoje, jak gliniana skorupa, a pan Józek legł bez przytomności pośród mchów, porostów i wdzięcznego oku, sosnowego igliwia.  

– I dobrze!- orzekł leśniczy Zdzisio- Niech leży dureń w chrobotkach. A potem jak już przechleje owo świadczenie wypłacane na dziatwę, przez to durne jak on sam państwo, ten oto leżący tu Józek, przyjdzie do nas bez zbędnej zwłoki, celem zakupienia tańszego opału na zimę. Wtedy se pogadamy, panie beneficjencie!

– Toż 500 plus wypłaca się co miesiąc!- zawołał podleśniczy- Czyż da on radę przepić takie mrowie pieniężne?! Zważ ile on posiada dzieci!

– Dałby radę rezerwom finansowym niewielkiego kraju europejskiego- machnął ręką leśniczy- Cóż dla niego jakieś tam świadczenie!

I poszli, a nad nimi świergotały kukułki, kuny, łasice i inne ptastwo owej gęstwiny, ciesząc się, że mają tak roztropnego gospodarza terenu, a stażysta Romuś odpowiadał leśnym stworzeniom radośnie, swym przeszywającym wszystko i wszystkich rykiem.

Oporna i wsteczna terenowa Służba Leśna.

– Ekscelencjo – zwrócił się do siedzącego za swym ogromnym biurkiem Derektora jeden z naczelników- Obawiam się, że odczytywanie apelu smoleńskiego przed każdą naradą gospodarczą w nadleśnictwach nie jest zbyt dobrym pomysłem.

– Dlaczego nibyż to?! Hę?!- Ekscelencja aż podskoczył na fotelu- Cała Polska odczytuje, a niby my leśnicy jesteśmy gorsi?!

– Nasze kadry terenowe są, że się tak wyrażę, za głupie na takie pomysły. Niedojrzałe. Mogą na ten przykład, uśmiechać się pod wąsem podczas apelu.

– Zwalniać! Zwalniać takich i owakich dziadów!- zdenerwował się Ekscelencja- Ja im dam się uśmiechać! A najlepiej zgolić im te cholerne wąsy! Nie będą się uśmiechać pod nimi w sposób szyderczy! Wydać mi tu zaraz edykt, że żaden leśnik nie może mieć ani wąsów, ani brody! I napisać, że podczas narad gospodarczych, sympozjów i biesiad leśnych należy zachować stosowną powagę, pod karą zwolnienia dyscyplinarnego! I żadnych wąsów do cholery! Ani brody! I żadnego uśmiechania się, do kroćset! Ja się nie uśmiecham i jakoś, kuźwa jego mać, żyję!

– A co z wąsami i brodą Waszej Ekscelencji?- zapytał naczelnik zginając się pokornie w pół.

– Napisać w edykcie, że piastowanie najwyższych godności w Lasach, zwalnia od obowiązku golenia oblicza.

– Obawiam się, że terenowa Służba Leśna może podczas apelu uśmiechać się dalej, zasłaniając usta dłonią – naczelnik nie dawał za wygraną- To naprawdę oporna materia ci leśnicy z terenu! Przecież rąk im nie obetniemy! Jak będą bowiem trzymać rejestratory?!

– Jakież trudności piętrzycie przed tak zacną ideą!- Ekscelencja złapał się za głowę – Bodaj was wszystkich palono w bieszczadzkich retortach! Wiem! Mam! Zanim zaczniemy odczytywać apel smoleński, zmiękczymy jakoś tę oporną, leśną, terenową materię! Zaczniemy od innego apelu, przy którym nikt nawet nie pomyśli o szyderczym uśmiechaniu się, czy innej formie kpiarstwa! Ha! Boże! Jakiż ja mam umysł! Jak Platon! Jak Arystoteles! Jak Franz Kafka! Prędko! Przygotować edykt o obowiązkowym apelu przed każdą naradą!

– Jakiego?- naczelnik otworzył szeroko oczy.

– Apelu jasnogórskiego!- zawołał Ekscelencja i aż zatarł ręce szczęśliwy, że znowu wszystkim dogodził.

Jak Romuś zbierał „pierdolniki”

W kancelarii leśnictwa Krużganki panował twórczy nastrój. Uzupełniano tam kontrolki, redagowano chytre wpisy w książkach służbowych (tfu! W Kalendarzach Leśnika), szukano zagubionych paragonów i kwitów wywozowych.

Tylko stażysta Romuś kręcił się jakoś nerwowo, aż w końcu, za pomocą niezwykłej pantomimy, chrumkania i jęków, których nie powstydziłby się skazany przez Kazimierza Wielkiego, na śmierć głodową Maciej Borkowic, dał do zrozumienia, że chce się wybrać do lasu na „pierdolniki”.

– Pierdolnik to ty masz we łbie!- zdenerwował się leśniczy- Nie ma takiego grzyba!

– Może mu o kurki chodzi?!- podpowiedział leśniczy- Zdaje się, że w innych regionach naszej zacnej Republiki, nazywają ją pieprznikiem i to jadalnym!

Romuś zarżał, dając do zrozumienia, że o żadne kurki i żadne pieprzniki mu nie chodzi, a właśnie o niezwykłego smaku grzyba „pierdolnika”, którego obecnie jest w lesie od cholery.

– A niech idzie!- machnął ręka leśniczy- Odwiąż go!

– Kiedyś nam wyrwie ten kaloryfer- powiedział podleśniczy mocując się z węzłem.

– Za dużo jest grzybiarzy w lesie- odparł leśniczy- A coś mi się zdaje, że Romuś zaczyna dojrzewać i nawet płeć mu obojętna. A jak go nie upilnujemy, to jak myślisz, komu nadleśnictwo każe płacić alimenty?

– O tym chyba sąd decyduje?- zatkało podleśniczego.

– Sąd sądem, ale już tam nadleśnictwo jakoś by to od nas ściągnęło. Romuś!- surowo zwrócił się do stażysty leśniczy – Tylko przysięgnij na Zasady Hodowli Lasu, że powstrzymasz swe nienasycone żądze!

Romuś szybko przysiągł co mu kazano i spuszczony ze sznura, pobiegł czem prędzej w leśną gęstwinę, aby tam, w sobie znanych miejscach, zbierać „pierdolniki”.

– Zobacz – powiedział leśniczy wskazując na biegnącego stażystę- Normalnie powinno się go trzymać w Kocborowie albo Świeciu, gdzie rzesze psychiatrów, walczyłyby o jego zdrowie elektrowstrząsami.

– A tak odbywa kurację, tfu! Staż w LP i też ma masę wstrząsów- odpowiedział podleśniczy-
Choć obawiam się, że ta kuracja jedynie pogłębi problemy.

Po jakiej godzinie Romuś wrócił z naręczem swoich „pierdolników”.

– Toż to muchomory jakieś, durniu!- zdenerwował się leśniczy Zdzisio- Zdechniesz po nich jak dwa razy dwa!

Romuś, dumny i szczęśliwy za pomocą ogłuszającego wrzasku i skowytu, oznajmił, że to nie żadne muchomory, a właśnie „pierdolniki”, które zamierza, przypiekłszy na ognisku, zjeść ze smakiem.

– A zdychaj!- machnął ręką leśniczy- Mało to stażystów na świecie?

– A dlaczego „pierdolniki”?- zapytał podleśniczy.

Romuś machając łapskami, robiąc przysiady i charcząc nieludzko wyjaśnił, że nazwał owe grzyby w ten wymyślny sposób, albowiem posiadają całkiem  miłą właściwość, a mianowicie całkiem zdrowe „pierdolnięcie”, po którym jemu, jako stażyście, po prostu chce się żyć.

Jak wygląda nadleśnictwo patologiczne

Otóż nadleśnictwo o którym można powiedzieć, że drąży je gangrena zepsucia wygląda w sposób następujący:

Stażyści to huncwoty i hultaje. Pracować im się nie chce, snują się po lesie niczym haitańskie zombie, na wpół żywi, zapewne skacowani po „wczorajszem”, a dla stażysty z nadleśnictwa patologicznego, owo „po wczorajszem”, jest nieomalże codziennie. Dziennik przebiegu stażu takiego osobnika bardziej przypomina, że wypełniając poszczególne rubryki, jadł placki ziemniaczane, podrzędnej jakości parówki z keczupem i inne diabelstwa, po których miał zresztą rozstrój; wszędzie tłuste plamy i wylana kawa.

Podleśniczowie w takim nadleśnictwie, to prawdziwe ancymony i łobuzy. Zaczyna taki pracę o godzinie dziwiątej i kończy o dwunastej, zresztą przepracowany, bo ileż trzeba się napocić przy przeganianiu bab ze zbieraczkami, to tylko oni wiedzą! Rejestratora takiemu powierzyć nie można, bo jak wystawi kwit wywozowy (rzecz jasna w ramach sabotażu), to potem przez derekcję trzeba takie sprawy odkręcać.

Leśniczowie w nadleśnictwie zżeranym przez patologię, to prawdziwe szelmy i judasze. Nie szanują ani Zasad Hodowli Lasu (ich stosowanie uznają za zbyteczną fanaberię), ani zapisów w Najświętszym Certyfikacie (przyjmując go za stek bzdur, niewartały aby go nawet w toalecie używać), a handel drobnicą opałową, przyjmują jako prawdziwy dopust Niebios i ludzi ze wsi, którzy w naiwności swej proszą o wyświadczenie im łaski sprzedaży takowego sortymentu, wysyłają do stu diabłów, łącznie z rodziną.

Straż Leśna w takowej jednostce cięgiem by się jeno zbroiła. Broń krótka, długa, gładkolufowa, szorstkolufowa, gazy musztardowe, iperyty, sariny, panzerfausty, a wszystko to wymierzone w złodziejstwo, które na dobrą sprawę można rozgonić za pomocą donośniejszego „ruki wwierch!”. Komediant, o pardon! Komendant musi paradować z kimś w rodzaju giermka (znaczy się młodszego strażnika), albowiem nie daje rady dźwigać wszystkich tych swoich broni, kamizelek kuloodpornych i bloczków mandatowych.

Inżynier nadzoru w nadleśnictwie toczonym przez czerwia degrengolady, to kawał dziada, którego głównym zajęciem jest rozwijanie swych talentów w szpiclowaniu i donosicielstwie, nie wspominając o rozwijaniu się w sztuce opisywania przeróżnych mniej lub bardziej wydumanych przewinień ludzkich. Taki osobnik jest w stanie tak dramatycznie opisać brak tablicy „Oprysk chemiczny, zakaz wstępu”, że konsekwencją bywa zwolnienie osoby odpowiedzialnej za ów niedostatek ostrożności. No ale to w patologiach.

Baby biurowe w takim nadleśnictwie, są niemiłe, nieprzyjemne, opryskliwe, nadęte, używają mdłych perfum w ilościach przekraczających wszelkie normy BHP, jedzą czosnek i śledzie, przez co w nadleśnictwie unosi się podejrzany zapach, przez który wszyscy dostają lekkiego pomieszania rozumu, z czego wynika, że nigdy sprawy w takim nadleśnictwie nie mogą iść w dobrym kierunku.

Główna księgowa tego patologicznego kramu na niczym się nie zna, gapi się to w monitor komputera, to na okno, wyciera nos w rękaw, a potem bierze baby ze swego działu w obroty, żeby porobiły wszystko jak należy (co jest niemożliwe, przez ów zapach wspomniany wyżej).

Zastępca nadleśniczego jednostki, którą trawi gangrena, to najczęściej żądny władzy, splendorów i zaszczytów bałwan, którego największą satysfakcją jest uświadamianie współpracownikom jakimi są osłami i durniami (nie bez racji, rzecz jasna, bo o kimże pisaliśmy powyżej?!). Jest to najczęściej ofiara nieszczęsnego filmu o muszkieterach, gdzie występowała postać szarej eminencji, kardynała Richelieu. Ubrdawszy sobie, że jest właśnie takim kardynałem i szarą eminencją, łazi po nadleśnictwie, robi te swoje kretyńskie (niby marsowe) miny i żąda najprzeróżniejszych zestawień, z których ma wynikać, że wszyscy w nadleśnictwie to idioci.

Nadleśniczy w takim nadleśnictwie to zaś esencja, creme de la creme tego wszystkiego o czym pisaliśmy w ramach patologii w nadleśnictwie, albowiem wszelkie ryby słono i słodkowodne psują się od głowy, a wszelkie zidiocenie w nadleśnictwach, które konsumuje nowotwór zepsucia, bierze się właśnie od tej najważniejszej persony. Nadleśniczy w chorym i znękanym przez zepsucie nadleśnictwie sam najczęściej jest człowiekiem udręczonym z wszech miar przez dolegliwości, którym zaradzić potrafiłby jedynie dobry psychoanalityk. Zazwyczaj albo siedzi zamknięty w swoim gabinecie, gdzie gapi się na mapę nadleśnictwa, wymyślając gdzie i jakich podleśniczych przerzuci, albo jeździ po rozmaitych sympozjach i zlotach, nie mając czasu na takie głupstwa, jak nadzorowanie roboty w nadleśnictwie.

Szczęściem mnogiej rzeszy zatrudnionych w Służbie Leśnej, takich nadleśnictw w Polsce jest niewiele. Bo na patologie opisane powyżej, jak powiada leśny klasyk, pan Kazimierz, „pigułek nie ma”.