Pięciu pomagierów leśniczego Piździłły

Leśniczy Mieczysław Piździłło (oczywiście z TYCH Piździłłów), jak każdy potomek rodów arystokratycznych, ma się za geniusza w każdej dziedzinie: począwszy od leśnictwa, poprzez astrologię i fizykę kwantową, na położnictwie i ginekologii skończywszy (ta wiedza akurat wynikała z pewnego traumatycznego doświadczenia, kiedy jako dziecko obserwował narodziny źrebięcia).

Już fizys leśniczego zdradza, że mamy do czynienia z niepospolitą inteligencją. Wprawdzie czoło kazi mu podejrzana bruzda, nieco przypominająca słynną „bruzdę in-vitro”, co naraża go na kpiny w miasteczku, ale on doskonale wie, że owa nieszczęsna bruzda, to w zasadzie blizna po żelazku z duszą, jakie upuściła mu na głowę, gdy był jeszcze niemowlęciem, babka, notabene hrabianka Bucholtz-Piździłło. Szydercy jednak cały czas dokuczają mu pokątnie, dowodząc, że kilka wad postawy i wymowy, jakimi został obdarzony, są skutkiem tego, iż podczas sztucznego zapłodnienia, próbówkę z pierwocinami Piździłły, potrząsano nazbyt mocno.

Jak każdy geniusz, leśniczy Piździłło, otoczony jest przez nieuków, gamoni, ludzi powolnych na umyśle, a do tego skończonych leni.

Kiedy geniusz Piździłło zaczął współpracować z pierwszym podleśniczym, wnet zauważył jego liczne umysłowe mankamenty, przez które miał mnóstwo dodatkowej pracy, zwłaszcza, że dureń podleśniczy, za nic nie chciał się rozdwoić.

Nadleśniczy, w którego gabinecie ronił łzy Piździłło, dowodząc, że rozmiar prac w leśnictwie przerasta siły dwóch ludzi (zwłaszcza, że jeden był stuprocentowym bałwanem), zamiast skierować leśniczego na łatwiejszy odcinek (akuratnie był wakat budowlańca), dał mu drugiego podleśniczego.

Drugi był takim samym idiotą jak ten pierwszy, w dodatku starcem, na granicy życia biologicznego (dobijał pięćdziesiątki).

Piździłło w te pędy udał się do nadleśniczego, aby ten wspomógł go jeszcze jednym pomocnikiem.

Cóż znaczy przyjaźń jeszcze z piaskownicy! Trwalsza nad spiże! Przepracowany Piździłło dostał trzeciego pomagiera.

Trzeci pomagier to była czysta tragedia i czarna rozpacza. Powolny na umyśle, powolny w ruchach, zaraz pierwszego dnia przerwał taśmę mierniczą, prawie nową, bo zaledwie pięcioletnią.

Polazł Piździłło po kolejnego pomocnika. Czy nadleśniczy wykopał go na zewnątrz gabinetu, nazywając durniem i nierobem? Skądże! Kto ma kolegów z wojska ten zrozumie, że leśniczy Piździłło został obdarzony czwartym zastępcą.

Ów czwarty okazał się kretynem. Nie dość, że nie umiał należycie docenić geniuszu leśniczego, to stosował takie potrącenia na korę i tak chytre przeliczniki metrów sześciennych na przestrzenne, że narobił Piździlle takiego manka, że gdyby nie przyjaźń z nadleśniczym, to poszedłby nasz leśniczy siedzieć. Złośliwi twierdzili, że to Piździłło sam tak napier…dolił w kwitach wywozowych, ale on w marketingu i przed nadleśnym twierdził co innego. Potem zaś przyszła trąba powietrzna nad leśnictwem Piździłły i nadleśniczy sam dał mu piątego pomagiera.

Piąty to były Himalaje arcycymbalstwa i zidiocenia. Leśniczy nawet nie przypuszczał, że po świecie może kręcić się persona o takim stopniu skretynienia.

Kiedy rozkazał mu odebrać około stu metrów tartaczki, to nie dość, że guzdrał się z tym coś godzinę, to jeszcze zastosował KJW w taki sposób, że połowę surowca stanowiły sortymenty cenne, wykluczające jakąkolwiek sprzedaż. Chwała Zeusowi, że nadleśniczy podpisał wszystkie specyfikacje manipulacyjne, bo gdyby to było w normalnym nadleśnictwie…

– Wszystko muszę robić sam!- stękał Piździłło do bab biurowych, popijając kawę i żując ciasteczka (pomagiery słusznie pocili się w lesie za karę). Baby kiwały ze zrozumieniem głowami, dziwiąc się nieco, kiedy biedak znajduje czas na pobyt w lesie, skoro cały czas spędza w biurze nadleśnictwa.

– Moi pomocnicy tylko knocą robotę, a ja cały czas odkręcam i odkręcam- stękał dalej (a głównie stękał przez to, że bolało go dupsko od ciągłego siedzenia).

I kręci tak leśniczy Mieczysław Piździłło, a my temu kręceniu przyjrzymy się wnikliwiej niebawem.

 Leśniczy Piździłło nie jest postacią fikcyjną, ale naźwisko mu zmieniliśmy.

Leśna tożsamość. Czyli wszyscy w jednym saku.

Jego Ekscelencja Derektor wymyślił, że tegoroczne spotkanie leśników na Jasnej Górze, odbywało się pod hasłem „Chrzest Polski źródłem chrześcijańskiej tożsamości leśników”. Masło maślane. Byłoby bardzo dziwne, gdyby uważać, że chrzest Polski jest źródłem tożsamości buddyjskiej, czy nawet islamskiej, ponieważ logicznie by to nie zagrało. A tak wymyślił Ekscelencja hasło, które pod względem logiki jest trudne do podważenia.

Skoro główną tożsamością leśników jest tożsamość chrześcijańska, to uważam, że kapelanów leśnych jest stanowczo za mało. Jeden na Derekcję? To kpina!

Każde nadleśnictwo powinno mieć swojego. Stworzyć mu etat (te deficytowe dostałyby na to pieniążki z Funduszu Leśnego, który można by nazwać Leśno-Kościelnym) i niechby się zajął umacnianiem tożsamości pośród leśników terenowych.Bowiem wbrew temu co uważa Ekscelencja, wielu jest leśników, których tożsamość jest podejrzanej proweniencji. Także takich, którzy podczas powrotu z pielgrzymki potrafią pić alkohol i nie mieć wyrzutów sumienia!

I niechby spowiadał każdego leśnika raz w tygodniu. Już by się tam nieprawości w lesie szybko ukróciły!

Głupie jest też posługiwanie się Zasadami Hodowli Lasu, które nie mają specjalnej preambuły, gdzie powinno się znaleźć odniesienie do wartości chrześcijańskich, które są od wieków, odkąd Pan Bóg stworzył lasy na terenie Polski, podstawą Trwałej, Wielofunkcyjnej i Zrównoważonej.

Znacznie by to ułatwiło życie wszystkim.

Przykład:

Przyjeżdża na ocenę upraw szczwany inżynier nadzoru. Taki co to niejedną notatkę „wysmażył”. Patrzy na uprawę, która istotnie wygląda jakby przeszedł przez nią cyklon, pięć stad łosiów, dwie chmary jeleniów, dzikowie buchtowali ze dwa tygodnie, a w kącie odbył się niewielki pożar. Potem patrzy się na leśniczego i kreśląc już w myślach kształt przyszłej, zjadliwej notatki (prócz oceny najgorszego sortu), pyta się w sposób wredny:

– I co pan powie panie leśniczy?

Leśniczy mógłby wówczas spokojnie odpowiedzieć:

– Bóg tak chciał.

I mógłby pan inżynier pana leśniczego, za przeproszeniem, w dupę pocałować.

Cóż za bladź z tego Mazgaja!

– Z czego się tam śmiejecie w kącie?- zapytał kwaśno zastępca nadleśniczego. Zapytani, a byli to nie kto inny jak leśniczy Zdzisio z pełniącą obowiązki leśniczego leśnictwa Mazgaje, ekkstażystką Marysią, którzy pogawędką skracali sobie czas wyjątkowo arcynudnej narady, natychmiast spoważnieli.

– Proszę, podzielcie się z nami swoją radością, może pośmiejemy się razem- zaproponował zastępca szyderczo.

– Kilku osobom na tej sali nie byłoby do śmiechu- wypaliła Marysia- Toteż nie radzę nas ciągać za języki.

Zastępca spurpurowiał. Wiedział, że może pannę Marysię, chrześnicę naczelnika Niemczyka co najwyżej pocałować w obcas filcaka, ale marzył, że nadejdzie taka chwila, że naczelnik dostanie jakiegoś kadrowego kopa i zrobi się Marysi „kęsim” zawodowe.

Za to inżynier nadzoru Mazgaj, pewny swego promotora, wuja biskupa, zauważył kąśliwie:

– Może pani Marysia, pełniąca jedynie obowiązki leśniczego, śmieje się z durnot jakie umieszcza w kontrolkach.

– Śmiałam się z durnia, który robiąc w zeszłym roku szacunki brakarskie, zaplanował w trzebieży wczesnej pozyskać sto metrów sześciennych okleiny dębowej, gdzie na działce, rosną może dwa dęby, mające niestety z okleiną tyle wspólnego, co ja z wszelką wstrzemięźliwością. Najwyraźniej był ów planista świeżo po lekturze owego ustępu Nowego Testamentu, gdzie Jezus w cudowny sposób rozmnożył chleb i ryby. Zapomniał jednak ów gigant myśli brakarskiej  że trwała, wielofunkcyjna i zrównoważona gospodarka leśna nie opiera się wyłącznie na cudach. Choć jak widać po kadrach zatrudnionych na wysokościach, nawet tu, na poziomie nadleśnictwa, czasem te cuda się zdarzają. Najśmieszniejsze jest jednak to, że ów dureń, awansowawszy,  domaga się wyjaśnienia, dlaczego planu okleiny nie wykonano. I nie wiem co dokładnie napisać, bo to się bardziej nadaje na pracę z freudyzmu, niż na wyjaśnienie, że LP zatrudniają kretynów.

Inżynier nadzoru Mazgaj, do którego piła Marysia, zrobił się czerwony jak flaga ZSRR.

– To nie jest meritum naszej narady- cierpko ratował Mazgaja zastępca nadleśniczego.

– To się na drugi raz nie pytaj, z czego po kątach śmieje się terenowa Służba Leśna- podsumowała pożyteczną dyskusję Marysia.

Na tym naradę zakończono.

 

Jak pięknie jest w leśnej rodzinie

Pewnego dnia nadleśniczy nadleśnictwa K., uświadomił sobie, że przez swoją uległość w stosunku do władzy zwierzchniej, siedzi dosłownie na beczce prochu, do której prowadzi krótki lont, zresztą już zapalony.

Uświadomienie przyszło w chwili, kiedy napotkawszy na korytarzu nadleśnictwa jednego ze stażystów, udzielił mu surowej reprymendy za używanie otwartego ognia w budynku (stażysta palił papierosa). Olśnienie, o raczej ponurym charakterze, przyszło w momencie, kiedy stażysta spojrzał na niego z podobną pogardą z jaką patrzą muzułmanie i Żydzi na wieprzowinę: stażysta był bratankiem inspektora Budźki z Regionalnej Derekcji i nadleśniczego miał w głębokiej dupie. Papierosa nie zgasił, a burknął coś w rodzaju „bujaj się”.

Potem nadleśniczy stwierdził, że dawno nie udzielił nikomu nagany. Nie przez to, że nie miałby powodów, tych znalazłoby się multum, ale kiedy przychodziło co do czego, okazywało się, że nagany, a nawet upomnienia dawać nie wypada. Wszyscy podleśniczowie mieli znajomości w Derekcji. Część z nich była dodatkowo spokrewniona czy nawet spowinowacona z licznymi babami z biura (a baby zaraz płaczą przy takich przykrych okazjach). Leśniczowie również mieli znajomości w Derekcji, a nawet i w Kurii, znaczna część z nich była w nader zażyłych stosunkach z babami z biura i w  urzędzie gminie, a jeden był nawet mężem Głównej Księgowej, ta zaś dostała kilka Kordelasów i medal od papieża, więc jej pozycja była jak głaz narzutowy w Bisztynku: nie do ruszenia. Zresztą znała słodką tajemnicę kilkunastu dziwnych faktur, co nadawało jej pozycji cech żelbetu. Co do samych bab z biura to ich zatrudnienie też nie było dziełem przypadku, ale wielu telefonów z Derekcji.

Kilku pośród leśniczych było nawet bliską rodziną pana nadleśniczego. Zwłaszcza syn Jerzy. Sekretarz nadleśnictwa był protegowanym samego pana Derektora. Zresztą był on bratem ciotecznym zastępcy nadleśniczego, który miał poważnych znajomych w Derekcji Jeneralnej. Inżynier nadzoru obnosił się ze swoimi koneksjami w Ministerstwie, gdzie wuj był podsekretarzem stanu.

Najgorsze, że wszyscy byli pozapisywani do jakiejś partii i to w taki chytry sposób, że zawsze mieli dojścia do władzy, niezależnie od wyniku wyborów.

Słowem była to jedna, wielka leśna rodzina i jeśli nadleśniczy chciał komuś wygarnąć to mógł zrobić jedynie rankiem, przed lustrem.

Zły jak szerszeń wybiegł w końcu z gabinetu, mijając po drodze sekretarkę, (kuzynka behapowca z Derekcji) i natknął się na sprzątaczkę, która spokojnie siedząc na parapecie, pałaszowała szproty w oleju.

– Czy to czas na przerwę śniadaniową?!- zawołał w sprawiedliwym gniewie- Brud gdzie nie spojrzeć, a tu się pikniki urządza!

– Czego mordę piłujesz?- spokojnie odparła sprzątaczka- Jak ci brudno, to sam bierz szmatę i szoruj. Znalazł się hrabia, patrzajcie! Brud mu przeszkadza! Nikomu nie przeszkadza, a ten nosem będzie kręcił! Wielki mi pan nadleśniczy! I jak ty się do ciotki odzywasz!? Wstydu nie masz?

Jak się skończyło Romusia parcie na scenę

W kancelarii leśnictwa Krużganki tego dnia panowała cisza grobowa. Leśniczy Zdzisio drapał się po głowie. Podleśniczy w pamięci liczył ile lat brakuje mu do emerytury. Nawet Romuś, stażysta-wielkolud, obdarzony nadludzką siłą, jednakowoż o inteligencji zarżniętego kurczaka, siedział przy półce z Najświętszymi Zasadami Hodowli Lasu zupełnie cicho i nadzwyczaj grzecznie.

– Wszystkich nas nie zwolnią- powiedział w końcu podleśniczy.

– Mówiłem, żeby kurwa nie iść na ten balet!- leśniczy Zdzisio aż huknął pięścią w biurko- A już na pewno żeby nie zabierać Romusia!

– Niepotrzebnie żeśmy mieszali- zauważył podleśniczy- I trzeba było zaczekać na bankiet, a nie chlać przed baletem. Może by nas tak to nie śmieszyło.

– To żeśmy się śmiali, to najmniejszy problem. Tego durnia trzeba nam było pilnować lepiej!- tu leśniczy Zdzisio wskazał z wyrzutem na Romusia i zwrócił się bezpośrednio do niego- Jak ci się tak na scenę spieszy, to trzeba było się do szkoły baletowej zapisać, a nie przemocą na deski wyłazić! Znalazł się kurwa jego mać Barysznikow!

Wielkim nieszczęściem dla leśników było to, że nadleśnictwo nabyło bilety w pierwszych rzędach, przez co Romuś, siedział tak blisko orkiestronu, że kiedy muzycy zaczęli grać uwerturę, zerwał się na równe nogi i z dzikim krzykiem rzucił się do wyjścia, pewny, że zaczyna się biblijny koniec świata (miały go bowiem oznajmić, jak wszyscy doskonale wiemy, wszelkiego rodzaju trąby niebieskie). Kiedy już udało się Romusia jako tako uspokoić i usadzić na miejscu, zaczął się właściwy spektakl. Gdy leśniczy Zdzisio z podleśniczym i cała reszta  terenowej załogi nadleśnictwa Garłacze, ujrzeli księcia Zygfryda w obcisłych portkach, ujawniających wszelkie szczegóły anatomiczne, pląsającego pośród innych podobnie ubranych jegomości, ryknęli zdrowym śmiechem. Najgłośniej śmiała się Marysia, co bardzo zbiło z tropu głównego pana tancerza. Wówczas ochrona przyszła po raz pierwszy. Nadleśniczy był wściekły, ale że nadleśniczy przeważnie w otoczeniu swej załogi bywał wściekły, nikt z początku nie zwracał na to uwagi. Dopiero kiedy po kolejnych chichotach załogi wstał i zawołał:

– Zamknąć mordy do cholery!

załoga nadleśnictwa Garłacze zrozumiała, że lepiej być cicho. Niestety wtedy ochrona przyszła drugi raz i pana nadleśniczego wyproszono z sali.

Jak to powiadają: „kota nie ma, myszy harcują”. Kto widział jak wygląda nadleśnictwo, kiedy nadleśniczy znika gdzieś na kilka tygodni (urlop, zwolnienie), ten wie jaka wolna amerykanka się tam odbywa! Szarogęszenie się zastępcy. Zadzieranie nosa inżyniera nadzoru! Ba! Wówczas nawet główna księgowa (świeć panie nad jej duszą nieszczęsną) uznaje, że ma kompetencje zbliżone do boskich.

Po kolejnych salwach śmiechu wyproszono jeszcze kilka osób, w tym p.o. leśniczego pannę Marysię, która na widok dumnie skaczącego przed nią księcia Zygfryda (najwidoczniej uznała to coś na wzór tańca godowego) zawołała z ironią:

– Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz!

Na widowni nieco się uspokoiło.

Oczywiście do czasu finału, podczas którego Romuś, jakkolwiek powolniejszy na rozumie aniżeli średnio inteligentna kawka, zrozumiał w końcu, że czarnoksiężnik Rotbart to kawał ciula, że koniecznie trzeba wgramolić się na scenę i dać mu po mordzie. Przy okazji dostał też dyrygent i ochrona, która usiłowała Romusia wyprosić z sali. Spektakl przerwano w atmosferze skandalu, zwłaszcza że Romuś chciał zabrać ze sobą jedną z baletnic (bardzo spodobało mu się, że tak szybko machają nogami) na pamiątkę.

Teraz cała obsada leśnictwa Krużganki siedziała w kancelarii i czekała na zwolnienie dyscyplinarne. Po innych kancelariach czekano podobnie.

Nagle do pomieszczenia wlazła Marysia, uśmiechnięta od ucha do ucha. Spojrzawszy na zasępione bractwo, oznajmiła beztrosko:

– Nic się nie bójcie koledzy, miłośnicy baletu! Mój Wuj Naczelnik przypomniał właśnie nadleśniczemu podczas rozmowy telefonicznej, starożytną leśną prawdę: „Nie zwalniaj, bo będziesz zwolniony!”.

Tak leśnik tańczy, jak mu zagrają na naradzie

Nic nie zapowiadało takiej „bomby” na zakończenie narady gospodarczej w nadleśnictwie Garłacze.

– Za tydzień całe nadleśnictwo idzie na balet!- oznajmił nadleśniczy- Na „Jezioro łabędzie”! Fundusz socjalny pokryje koszt biletów, toteż nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek nie pójdzie.

– Toż ja tańczyć nie potrafię!- wyrwało się leśniczemu Zdzisiowi – Po co mnie starego ciągać po zabawach?!

– Pan panie leśniczy ma tylko oglądać, jak inni pląsają!- zdenerwował się nadleśniczy- Po balecie organizujemy zresztą bankiet!

Tu leśniczowie ze zdziwienia otworzyli szeroko gęby. Bardziej byli nawykli do obcowania z florą, fauną i innym edafonem w administrowanym przez nich lesie, niż z najwyższego lotu kulturą, toteż miny mieli niespecjalnie zadowolone. Słowo „bankiet” dobił ich jeszcze bardziej. Ani zjesz (podają jakieś wymyślne karczochy czy inne dewolaje; nożem i widelcem jeść trzeba), ani wypijesz (szampanami poją i kolorowym samogonem, przez co trzy dni się odbija, jakby człowiek flakon wody toaletowej „Samson” wypił). Co do baletu, to leśniczowie mieli uczucia bardziej niż mieszane. Niektórzy czuli się dokładnie tak, jak czułby się prosty, zwyczajny mieszkaniec Sątop-Samulewa, gdyby mu nakazano, bez odpowiedniego przygotowania i treningu, lot w przestrzeń kosmiczną zamiast kosmonauty Gagarina.

– Może lepiej ten bankiet przed baletem?- zaproponował nieśmiało leśniczy Zdzisio- Kto wie, może na trzeźwo się tego nie da oglądać?

– Żadnego picia przed baletem! – rozzłościł się nadleśniczy- Jeszcze mi tam kuźwa jego mać, śpiewać zaczniecie! Idziemy wszyscy na balet, a po balecie na bankiet! Autobus rozwiezie wszystkich po domach. Inżynier nadzoru sporządzi listę obecności!

Leśniczowie pomarkotnieli jeszcze bardziej.

– Widziałam raz w telewizji taki balet!- wyszeptała do leśniczego Zdzisia eksstażystka Marysia- Durne to było jak druki z ochrony lasu!

– Kogo zabraknie – ciągnął dalej nadleśniczy- Nie zostanie mu to zapomniane przy podziale najbliższej premii kwartalnej, jak również przy ustalaniu wysokości dodatków funkcyjnych i ryczałtów rozjazdowych na rok przyszły. Radzę się więc zastanowić nad absencją.

– Czyli jak zwykle- mruknął leśniczy Zdzisio- Papiery w porządku, las na medal, a premię się upierdoli, bo po cyrkach i pielgrzymkach nie łazimy.

– Tylko ciekawa jestem o co kuźwa chodzi z tym baletem- drapała się po łbie Marysia.

– Wiadomo – wzruszył ramionami leśniczy Zdzisio- Zapewne księgowość  znowu coś napierdoliła i na gwałt trzeba faktur.