Bajka o nadleśniczym, który był żulem co się zowie.

Był sobie raz nadleśniczy. Abstynent. Wódki on nie pił wcale. Ani piwa. To znaczy czasem wypił. Od dzwonu wielkiego kieliszeczek. To znaczy czasem wypił i więcej niż jeden. Żeby rzec uczciwie: był sobie raz nadleśniczy i pił tyle co inni, ani więcej, ani mniej. Co tu dużo gadać: pił umiarkowanie więcej niż przeciętnie pija się w pracy. Zresztą nie ma co ukrywać: był sobie nadleśniczy, który żłopał wódkę i piwo, a żeby powiedzieć całkiem szczerze, chlał on, nos on miał już pijacki całkowicie, buro-siny, na naradach czkał głośno i popijał wódkę z termosu. Najbardziej lubił on samogonkę. Ubóstwiał bardzo on, kiedy rankiem otwierał szafkę w gabinecie i witała go bateria najwymyślniejszych “Duchów borów świeżych mieszanych”. Spirytusem on nie gardził. 

Nadleśniczy ten umiał pięknie przemawiać. I nie chwiał się on na nogach podczas uroczystości. Zresztą, po co łgać: dwóch słów nie potrafił powiedzieć, a sklecenie jakiegokolwiek zdania, sprawiało mu nieopisaną trudność. Bełkotał a nie mówił. Jąkał się, zacinał, zapominał o czym mówi, powtarzał ciągle jedno i to samo, aż nazwali go “Promil Katarynka”. A na nogach ustać nie potrafił jednej minuty. Trzymał się stolików, aż pewnego razu na naradzie ściągnął ze stołu prezydialnego obrus zdobny, zielony, razem z laptopami, kawami w filiżankach, ciasteczkami, termosami, wszystko to wylądowało na nim. Ile razy ściągnął rolety w gabinecie, tego nikt nie policzy. 

Nie palił on papierosów wcale. Ani jednego. Czasem, przy okazji, jak kto go poczęstował, to zapalił, ale tak, to to nie. Nie palił i już. Czasem sobie kupił paczkę papierosów i wypalił w gabinecie, jak nikt nie widział. Co tu kręcić: palił on nałogowo, jednego od drugiego odpalał, w gabinecie cały czas wisiała chmura dymu, paluchy u niego żółte, włosy i wąsy miał on okopcone, unosił się wszędzie odpowiedni zapach wieloletniego palacza, popielniczki w każdym kącie były, a on i tak petował w doniczce z draceną, która miała z nadleśniczym dopust boży, bo on uznał, że ona umie gadać i cały czas gadał z nią, czasem do późna w nocy, a raz jej nawet zaproponował małżeństwo, jak tylko starą załatwi siekierą, bo już siekierę kupił, a stara tylko na niego daje, narzeka, kołki na łbie ciosa, wytrzymać już nie można z tym babskiem straszliwym, niechby ją szlag trafił, najlepiej tu i teraz, niechby zdechła śmiercią nagłą, ale on trzyma ją jeszcze, bo stara jest kuzynką derektora.  

Miła pogawędka Henia z mamusią

Henio Małanka, najwybitniejszy ekolog na wschód i zachód od rzeki Supraśl, siedział u chaci i dyskutował z matką staruszką, która jako osoba pozbawiona ekologicznego horyzontu, tłumaczyła jemu, że krytykować leśną korporację to jedno, a wyzywać lokalnego jej bossa, leśniczego Zdzisia to drugie.  

-Głupie, bezsensowne i nieprzynoszące żadnej korzyści -gderała- A jak pomyślę, że przez ciebie durniu nie możemy kupić w okolicy opału, to krew mnie zalewa, mroczki przed oczami latają i szlag mnie trafia. Gadaj sobie na nadleśniczego, proszę bardzo, gadaj zdrów na derektora, smacznego, ale lżenie miejscowego capo di tutti capi, wskazuje że durnia urodziła ja, durnia wychowała ja, baćko za mało ciebie korbaczem po głowie lał, albo też za mocno i durniem ty padochniesz, bo co ty beze mnie i bez mojej renty starczej uczynisz, kiedy ty uczciwie dnia nie przepracował, tylko żeś za tę ekologię się wziął, korzyści z tego nie ma żadnej, tylko latasz pod zlewnię z pijakami, kocopoły im tam opowiadasz, a mnie tu smoliny nawet nie ma kto urąbać, ani haliny padzieriebić, ciebie tylko noc pachnała, noc prychnała, ale zobaczysz, jak ja padochnę, kto o ciebie staranie mieć będzie?! I za co ja tak cierpieć muszę na stare lata, że syn ekologiem, durniem największym we wsi całej. A na wszystko daj, na komórkę daj, na wódkę daj, na papierosy daj, wygląda jak Barabasz, ani mydła, ani wody nie stosuje, onucy też nie mienia, śmieci znosi, cała izba złomem zawalona, mechanik wielki, motorower w izbie składa, jakby w stodole nie mógł, a jeszcze na zeszyt nabrał w sklepie, czegoś ty tam nabrał pytam się?! Nic nie mówisz, ale dobrze ja wiem coś ty tam nabrał, po co ci te środki antykoncepcyjne, to ja nie wiem, ciebie żadna panna, ani koślawa, ani kulawa, ani blyszczata na wadnu oko nie zechce, wnuków ja się nie doczekam, a zresztą po co i czekać, skoro pewnie jeszcze durniejsze jak ty by były, małe czarcięta ekologiczne… No ale dobrze, zabezpieczaj się, genetyka zdradliwa sprawa, nie daj Boże jaka by z tobą zaciążyła, to przecież po tobie niczego mądrego spodziewać się nie można.

-Co też mamusia mówią. Jak tak tylko, dla śmiechu prezerwatywy kupił, kolegom pokazać…- bełkotał Henio Małanka- Niech się mamusia cieszy, że mnie żadne zwierzę w lesie nie rozszarpało! A byłem niedaleko jednej nory borsuczej… 

-Jedno szczęście by było! – podniosła głos matka – I powiedz mi czemu ty drzwi od chlewika nie zaczynił siewodnia, hę?! 

-Ja chciał, żeby świni wolności zażyli nieco…- bełkotał Małanka- Oni w niewoli całe życie… 

-No dureń, dureń pierwszej klasy- złapała się za głowę matka- A mówił felczer w Załukach, że na ekologię tabletek nie ma… 

A Ekscelencja swoje!

Atmosfera w derekcji nie była jednym słowem najlepsza. Tak naprawdę wszyscy paziowie, trubadurzy, giermkowie, drabanci, szambelani najrozmaitszych wydziałów, naczelnicy tego i owego, specjaliści, oczekiwali bandy zbirów, która w imieniu nowej władzy, wpadnie do derekcji i maczetami będzie rąbać personalne złogi. Złośliwcy podsyłali sobie zdjęcia innych, gdzie ci występowali po różnych jarmarkach z Ekscelencją, paradując w przepięknych czapach z otokami i wymyślnych lampasach.  

Tylko Ekscelencja nie tracił nadziei i ducha. Wiedział, że premierowi uda się sztuka stworzenia rządu z niczego i właśnie wymyślił edykt zakazujący niemiecko brzmiących wyrazów, którymi posługiwano się w ramach TZW gospodarki leśnej.  

-Zaś wszyscy, którzy mają niemiecko brzmiące nazwiska, jako osoby niepewne, mogące narazić nasz las na sprzedaż Teutonom czy nawet Szwabom, muszą je zamienić! Nie może się leśnik nazywać Goldblum, czy Frankensztejn!  

Sekretarze wprawdzie ziewali posypując piaskiem pergaminy pokryte atramentowymi kulfonami, ale kiwali głowami, że takiej mądrej Ekscelencji to nie było w leśnictwie od czasów, jak umarł Leszek Biały czy też Czarny.  

A Ekscelencja machnął jeszcze edykt o publicznym spaleniu tablic Schwappacha i wycięciu jego wszystkich powierzchni doświadczalnych. 

A potem ktoś powiedział Ekscelencji, że Adam Loret to wcale nie polskie nazwisko i że swego czasu studiował on w Saksonii. 

-A Saksonia, jak by nie patrzeć, to Niemcy! – piszczał paź odkrywca. 

Ekscelencja dostał takich antygermańskich spazmów, że nawet trzeba było mu zęby nożem roztwierać, żeby zaaplikować pigułki. 

Bay, bay Mazgaj!

Mazgaj panoszył się i szarogęsił w nadleśnictwie na całego. Pohukiwał na baby biurowe, które ze strachu przed nim chowały się pod biurka, parskał na widok Głównej Księgowej, a i samego nadleśniczego traktował jako właściwie już wywalonego na zbity pysk przez opozycję, która powoli, acz nieuchronnie nadchodziła, aby przejąć władzę. 

Stało się wówczas tak, że napotkał pannę Marysię, pełniącą zaszczytną funkcję leśniczego leśnictwa Mazgaje, szwendającą się w niewiadomym celu po nadleśnictwie. 

-Wkrótce zakończę te pani spacerki po naszym budynku! – wysyczał Mazgaj na jej widok. 

Panna Marysia przystanęła i popatrzyła na Mazgaja z politowaniem. 

-A niby co? Szlabany tu postawisz, durniu z kantorka na mopy?! 

-Inne tu będą porządki, kiedy my przejmiemy władzę! Nasza bezlitosna miotła, wysprząta tę Augiaszową stajnię! 

-Ty jednak naprawdę jesteś tak durny, że mógłbyś i derektorem zostać! – ziewnęła panna Marysia- Po pierwsze: ja jestem panna Marysia i dokazywałam już chyba z wszystkimi. Piłam z towarzyszem Pierzastym. Chlałam z lumpami, w tym i Pluskiem. Tańcowałam z Sierpiniakiem-Głaziszem. Postępowałem niekulturalnie i mało intelektualnie z Nogownią. Już nie wspomnę o bractwie LGBT, które również potrafi być rozrywkowe, ani o całej rzeszy wujów naczelników, sekretarzy stanu, kardynałów, prałatów itepe. Po drugie, durny Mazgaju: jak już żeś się zapisał do partii opozycyjnej, to trzeba było się zapisać do takiej, która wejdzie do rządu.  

Mazgaj otwierał i zamykał gębę. Czuł, że jego pięć minut w nadleśnictwie bezpowrotnie minęło, zanim zdążyło nadejść.  

Pogaduchy w kancelarii

-Ciekawe czy Najświętszy Ceremoniał przewiduje uroczystą wymianę Ekscelencji – spluwał fusami Najświętszej Kawy Kancelaryjnej podleśniczy. 

-Nigdy to nie nastąpi!- huknęła zza ściany kancelarii małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka. 

-Może i nie, ale Ceremoniał powinien przewidywać takie rzeczy, ciemna babo- odpowiedział jej uprzejmie małżonek – Wprawdzie nasza Ekscelencja do końca będzie wierzyła, że Naczelnik Państwa wywinie jakiś numer i w końcu wygra ostatnie wybory, ale i jemu, staruszkowi, może powinąć się noga. 

-Nigdy! – grzmiała małżonka- A wy niewdzięczne dranie zamiast dziękować za liczne dobrodziejstwa, za wszystko co was dobre ze strony władz naczelnych spotkało, plwacie tu na swój dobrostan!  

Stażysta Jonasz nie zabierał głosu w tej uroczej konwersacji. Rósł mu nowy wrzód na tyłku, a wszelkie niedogodności z tym związane, odbierały mu jasność widzenia. Stękał i kasłał, wycierając zaropiałe oczy brudnym gałgankiem. 

-Czego stękasz i kaszlesz? -zdenerwował się w końcu leśniczy Zdzisio- Co ty znowu wymyślasz?!  

-Wrzód mam na dupie – odparł uroczo stażysta i rozkaszlał się na dobre. 

-Na wrzody i kaszle, najlepsze jest wyznaczanie trzebieży wczesnych! – zakomenderował leśniczy Zdzisio- Jak nie umiesz uszanować, że my tu spożywamy nasz najświętszy napój, to se siedź w lesie i psikaj farbą, durniu jeden! Kaszlał tu będzie, rozsiewał te swoje streptokoki! 

-Przepraszam, już nie będę!- pisnął stażysta, bo co jak co, ale w lesie to on przebywać nie znosił, a wyznaczanie trzebieży napawało go odrazą i budziło sprzeciw przeciwko tej bezmyślnej i bezproduktywnej pracy. Stażysta czuł się stworzony do rzeczy wyższych i kto wie, kim by już teraz był, gdyby nie wpływające na ocenę jego osoby, rozliczne mankamenty w urodzie. Żeby uratować sytuację rzucił uwagę: 

-Ekscelencja Ekscelencją, on już prawie emeryt, może już staruszka nie będą po sądach na starość ciągali, ale co uczyni nasz nadleśniczy, człowiek niestary, który całował pierścienie biskupie, nakazywał brać udział w pielgrzymkach niezależnie od wyznania i dbał o karierę w ów przemyślny sposób, który nie przewiduje zmian w kole fortuny?  

-Weź farbę i jedź w 111b – zakomenderował leśniczy. 

Już dzielą posady!

Henio Małanka, najwybitniejszy ekolog na wschód od Strugi Jarcewskiej, usiłował postponować TZW gospodarkę leśną pod nieczynną zlewnią mleka. Niestety tym razem, tłum jego wyznawców i popleczników, zajęty był dzieleniem między siebie rozmaitych posad, fragmentów lasu i prywatnego majątku leśniczego Zdzisia, którego uważano za wroga przyrody ojczystej, niszczyciela lasów i głównego prowodyra wysyłania najświętszego drewna wstrętnym Chińczykom. 

Nie słuchali zaangażowanej przemowy ekologa, a nawet ktoś mu powiedział, żeby zamknął mordę, bo oni tu o poważnych sprawach, a nie o kunach i wiewiórkach przyszli gadać. 

Co i rusz w kłębiącym się tłumie wybuchały sprzeczki, a nawet bójki. Używano sztachet i maczet. Straszono się pozwami i wyzywano od Niemców. Henia ktoś zdzielił przez łeb drągiem. Leżał bez przytomności pośród błota, a dotychczasowi koalicjanci, deptali po nim, usiłując przelicytować się, kto weźmie jeszcze więcej leśnego majątku, kto zostanie derektorem, kto zwykłym nadleśniczym, a kto zamieszka w krużganeckiej leśniczówce. 

Tymczasem leśniczy Zdzisio, podleśniczy, stażysta Jonasz i małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka wyczekiwali dogodnego momentu, aby wypuścić Szarika z kotłowni. Szarik, straszliwy mieszaniec posokowca bawarskiego z chartem afgańskim, miotał się właśnie po niej, tocząc pianę z pyska i gryząc pogrzebacze.  

-Gdyby był tu Romuś, nie byłoby tu tego- westchnął leśniczy Zdzisio-Bicz zeusowski na ekologów! Szkoda puszczać Szarika, bo tam broni białej sporo i kłonic mają! 

-Nic mu nie będzie!- huknęła zza ściany kancelarii małżonka leśniczego – Furtka otwarta?! 

-Otwarta! – zameldował Jonasz, wycierając brudnym gałgankiem zaropiałe oko. 

– Pokażcie Szarikowi zdjęcie inżyniera nadzoru i puszczajta w imię Jowisza Kapitolińskiego! – zakomenderował leśniczy Zdzisio. 

Stażysta Jonasz przez uchylone drzwi pomachał wizerunkiem inżyniera przed nosem rozwścieczonego do granic psa. Szarik pokąsał rękę, nieomalże odgryzając trzy palce, zaś zdjęcie poszatkował w okamgnieniu, tocząc z pyska pianę i wyjąc potępieńczo. 

-Ratunku!- wrzeszczał Jonasz trzymając w górze zakrwawiony kikut. 

-Przestań się mazgaić durniu! -huknął leśniczy i zacytował klasyka- Ręką srał nie będziesz! 

I wypuścił Szarika z kotłowni. 

Wściekła, rudo-bura kula, warcząc i jazgocząc, kłapiąc straszliwą paszczęką, wyposażoną w niezliczone zęby, rzuciła się do ataku na miejscowy aktyw ekologiczny. Nie pomagały maczety, szable i kłonice. Nie pomagały łańcuchy i okute żelazem drągi. Szarik siał spustoszenie pośród ekologicznej braci, rozszarpywał przyodziewek, skórę, mięśnie pośladków i wszystko co dał radę rozszarpać. Aktyw pierzchł. Najgorzej zaś poszkodowani byli ci, którzy odwiecznym zwyczajem, przykuli się w ramach protestu do skorodowanych elementów rampy nieczynnej zlewni mleka. Tych dawało się jedynie rozpoznać po jękach bólu. 

Samego Henia, leżącego z rozwalonym łbem, Szarik, również ze względu na woń, uznał za trupa i tylko dlatego udało mu się przeżyć pamiętne dzielenie majątku po przyszłej nieboszczce zwanej TZW gospodarką leśną. 

Czy Mazgaj zostanie nadleśniczym?!

Mazgaj panoszył się bardzo. Wprawdzie zmiana rządu nie następowała, ale wśród pracowników nadleśnictwa panowało najświętsze przekonanie, że w związku z przerżniętymi choć zwycięskimi wyborami, nastąpią w szeroko pojętej gospodarce leśnej zmiany kadrowe i nie będą miały one charakteru kosmetycznych. Dlatego też kłaniano mu się uniżenie, baby chowały się pod biurka i za szafy, a nadleśniczy starał się unikać spotkań z nim, aby nie prowokować zbędnych niedogodności. Główną Księgową trafiał szlag, ale i ona przycichła coś i kiszki ziemniaczanej żarła w godzinach urzędowania jakby nieco mniej. 

Mazgaj chodził po kantorkach i sprawdzał kurze na biurkach.  

-Tu ma być błysk!- syczał jadowicie- Już wkrótce inne porządki tu będą! 

Cały ten opozycyjny festyn przerwała pewnego razu panna Marysia, pełniąca zaszczytną funkcję leśniczego leśnictwa Mazgaje. Przylazła czegoś do nadleśnictwa i włóczyła się po nim, aż natrafiła na urządzającego kolejną inspekcję Mazgaja. 

-A ty czemu nie siedzisz w pakamerze ze szmatami i mopami, hę?! -ziewnęła panna Marysia – Co tu po tobie? Wypuścili cię?  

-Już wkrótce oczyszczę tę stajnię Augiasza! – pisnął Mazgaj. 

– Znalazł się Herkules z dziurawą pieluchą! I też mi logika! -wzruszyła ramionami panna Marysia- Najpierw nasrać w chałupie, a potem ją sprzątać. Nikt tu panie Mazgaju nie zapomina o twoim wujaszku biskupie i żeś nie tak dawno jeszcze sam latał w komży po nadleśnictwie, zaganiając wszystkich na nieszpory.  

-Ja ciebie!… – pisnął nieco ciszej i mniej pewny siebie. 

-Marzenia!- ziewnęła szeroko panna Marysia- Mane, tekel, fares. Idź lepiej w księgowości wydziczać się na baby! Potup na nie i powrzeszcz, póki jeszcze możesz, bo kadrowe tornado nadciąga.