Ciężko w lesie zimą. Inżynierowi…

Inżynier nadzoru Mazgaj patrzył się jadowicie na leśniczego Zdzisia sponad kontrolowanych papierów.

– Bałagan panie leśniczy, bałagan!- cedził nie mniej jadowicie. Może jedynie wąż koralowy, pogromca ludzkości miał więcej jadu w sobie w tym momencie.

– Dla jednego bałagan, dla drugiego wyrafinowany system- podkręcił wąsa leśniczy Zdzisio, dając do zrozumienia inżynierowi, że pewne rzeczy dotyczące tajników prowadzenia kancelarii, są ponad jego moce intelektualne. Ów, jak zwykle zresztą, nie pojął w lot aluzji.

– Instrukcja kancelaryjna ściśle  określa sposób obchodzenia się z dokumentacją!- prychnął Mazgaj- U mnie w kancelarii, kiedy byłem leśniczym zawsze panował wzorowy porządek! Gdzie jest kontrolka zużytego papieru do drukarki? Jak mam się zorientować ile zużył pan rolek i czy przypadkiem nie sprzeniewierzył pan majątku Skarbu Państwa?

– Nie ma takiej kontrolki, nawet w naszym, znanym z wszelkich idio…, z wszelkich wielce pożytecznych inicjatyw nadleśnictwie!- odparł leśniczy Zdzisio.

– A ja jako leśniczy miałem taką kontrolkę!- zawołał tryumfalnie Mazgaj- Kiedy zaobserwowałem, że podleśniczy zużywa coraz więcej tego papieru, nakazałem taką założyć i muszę przyznać, że efekty przerosły moje oczekiwania! Zużycie papieru spadło o kilka procent! Już na najbliższej naradzie zaproponuję, aby każdy leśniczy prowadził taką!

– Otóż ja, kiedy nudno w kancelarii, wybieram się do lasu – wypowiedział uroczyście leśniczy Zdzisio.

– Najważniejsze są papiery!- rzekł nie mniej uroczyście Mazgaj- Skąd mamy wiedzieć, że wszystko w lesie gra, skoro papiery przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy, jak pańskie, panie leśniczy? A może nie chce już pan być leśniczym? Znudziło się panu? Wie pan, że na pańskie miejsce czeka dziesięciu?

– Takich mądrych jak ty? Czy jeszcze mądrzejszych?- wysapał leśniczy Zdzisio i dodał złośliwie, choć instynkt samozachowawczy podpowiadał aby tego nie czynić- Jaki był z ciebie leśniczy skoro osiki od dębu nie potrafisz odróżnić?

– Osika ma całkiem inne liście! Doskonale to wiem!- zawołał Mazgaj.

– Racja – zgodził się leśniczy Zdzisio- Niestety w zimę ta cecha jest zupełnie nieprzydatna! I dąb i osika gubią liście na zimę, przez co oba gatunki są dla pana inżyniera nierozróżnialne! Ach podły czas zimowy! – kpił leśniczy, wiedząc jednocześnie, że zakłada sobie pętlę na szyję.

Inżynier nadzoru Mazgaj, który nie cierpiał leśniczego Zdzisia i wszystkiego co miało coś wspólnego z leśnictwem Krużganki, wysyczał mrużąc ślepia:

– Zobaczymy jak się będzie pisało wyjaśnienie!

I opuścił kancelarię, nie uprzedziwszy o tym gospodarza, co jak wiemy, znając zwyczaje panujące w Krużgankach, zawsze jest ogromnym błędem, jako że Szarik, bydlę rodem z piekieł, mieszaniec wyżła z chartem afgańskim, sporo czasu spędzał na podwórku, mając za zadanie odpędzać potencjalnych petentów, łaknących drewna i gałęzi.

Inżynier Mazgaj zdołał dobiec nawet do furtki, co wystawia dobre świadectwo jego fizycznej sprawności, natomiast przy samej furtce, rozegrały się sceny dantejskie i gdyby nie interwencja małżonki leśniczego, rosłej i postawnej Kaszubki, która drągiem odpędziła bestię od inżyniera (trafiając dwa razy i jego samego w okolice nerek), Jowisz Kapitoliński jedyny wie, jak zakończyłaby się owa kontrola dokumentacji dla rzeczonego Mazgaja.

Kiedy już inżynier, opuścił teren leśniczówki, małżonka weszła do kancelarii i zapytała:

– Mam nadzieję, że się nie gniewasz Dzidek, żem tego gada uratowała?

– Mam nadzieję, że nie słyszał twojego „bierz go Szarik!” – odpowiedział leśniczy Zdzisio i podrapała się pod policzku, co było wyrazem największej alteracji.

 

Leśni Neronowie

Należy przyznać to bez ogródek, że nadleśniczy Z. był łotrem i to spod najciemniejszych z ciemnych gwiazd, czyli spod czarnej dziury.

Różni zdarzają się nadleśniczowie, niejeden ma na sumieniu takie grzeszki o jakich się zwykłemu, szaremu przedstawicielowi Służby Leśnej nawet nie śniło, natomiast nadleśniczy Z. miał tych grzeszków tyle, że nie tylko wielbłądowi łatwiej byłoby przejść przez ucho igielne niż nadleśniczemu dostać się do czyśćca (o Edenie nie wspominajmy nawet!), ale i płetwal błękitny miałby łatwiejszą z tym przeprawę!

Nadleśnictwo traktował jako swój folwark, a zatrudnionych w niej ludzi, jak chłopów pańszczyźnianych, choć jak wiadomo, na terenie byłego zaboru rosyjskiego (a tam sprawował swą władzę nasz namiestnik), car zniósł ten przykry dla wiejskiego pospólstwa dawno temu. Chwała Jowiszowi Kapitolińskiemu, że nie zamierzał nadleśniczy egzekwować należnego feudałom prawa pierwszej nocy, choć bąknął o tym na naradzie gospodarczej, wzbudzając niemały przestrach wśród leśniczych ( lecz większy wśród podleśniczych, bo wiadomo, że jak zadanie w leśnictwie gorsze – na front idzie podleśniczy).

Do jednych z większych łobuzerstw jakie miał na swoim sumieniu nadleśniczy Z. było zatrudnienie na odpowiedzialnym stanowisku leśniczego, swego pierworodnego syna. Mniejsza większa jakie imię miał ów syn, nadzieja polskiej zjednoczonej myśli leśnej! Był on patentowanym cymbałem,  a nawet i bałwanem, o czym nadleśniczy doskonale wiedział, przez co jego łotrostwo wydawało się jeszcze większe. Na usprawiedliwienie nadleśniczego dodajmy, że pierworodny nie miał zupełnie szans na jakąkolwiek inną posadę, nawet w zaprzyjaźnionym z nadleśniczym zakładzie branży mięsnej, gdzie pierwotnie został ulokowany na posadzie pomocnika rzeźnika, nie sprawdził się zupełnie, kpiąc sprawę uboju w karygodny sposób (kilka wieprzków wykorzystało sytuację i uciekło).

Nie było innej rady: nadleśniczy na mocy prerogatyw udzielonych mu przez nie mniej łotrowską Derekcję, powołał (takie to były czasy!) na stanowisko leśniczego swego syna. Furda wykształcenie!

Furda doświadczenie!

Szkoły się ukończy, a doświadczeń nazbiera!

„ Bądź co bądź, rakiet tu nie budujemy!” – twierdził nadleśniczy, tłumacząc wystraszonemu (bądź co bądź) synowi o co z grubsza chodzi w jego pracy – „W twoim wieku Neron już kwiatki wąchał od spodu, a zdążył być panem Imperium, a nie las sadził!”

Po tym krótkim, acz treściwym wprowadzeniu w obowiązki, zaczął pierworodny urzędownie. Miał na szczęście na tyle zdrowego rozsądku, że nie zamierzał się kompromitować w lesie (z trudem rozróżniał gatunki drzew, wiedział, że drewno grabowe dobrze się pali) i nie opuszczał kancelarii leśnictwa. Szczęściem dla gospodarki leśnej, nadleśny, starym i chytrym zwyczajem, zatrudnił do kompletu mądrego podleśniczego, który jakoś wypełniał obowiązki i nie żądał za to szczególnych gratyfikacyj („Dobrze, że nie zwolnili, a mogli, bo zawsze mogą!”).

Jak to w polskich bajkach bywa, wszystko co dobre, kończy się niezbyt przyjemnie i szczęśliwie. Nadleśniczy, a zarazem łotr Z., będąc już biologicznie osobnikiem zużytym, pewnego dnia umarł, wprawiając w nieopisany żal i smutek całą swą, zatrudnioną w nadleśnictwie rodzinę (czyli prawie połowę kadr). Rzecz jasna nie wylewali oni łez krynic z żalu po tak wybitnej jednostce, a na myśl, jak to ich rozpędzi na cztery wiatry nowy namiestnik (bo przecież każdy ma swoją rodzinę, którą należy jakoś ulokować). Co też się stało wkrótce, zaraz po tym jak nieboszczyk nadleśniczy, został z fanfarami przywalony granitową płytą ze stosownym napisem.

Tylko syn pierworodny ostał się jeszcze na posadzie, albowiem nowy namiestnik Derekcji, postanowił dobrze zabawić się jego kosztem, nasyłając nań kontrole inżyniera nadzoru (któren również ostał się po starym nadleśniczym, albowiem pokrewieństwo między nimi okazało się symboliczne, a który musiał obecnie dowieść bezwzględnej lojalności) i czytając głupie wyjaśnienia na jeszcze głupsze notatki służbowe pisane przez inżyniera. Dziedzicowi starego nadleśniczego wystarczyło pomysłów na wyjaśnienia na jakieś pół roku, po czym złożył rezygnację z zajmowanego stanowiska na piśmie, gdzie wytłumaczył, że skołatane nerwy i zaawansowana borelioza (czyt. „gdzież sierocie pozbawionej wsparcia ojca, prowadzić leśnictwo!), nie pozwalają mu dłużej prowadzić trwałej, wielofunkcyjnej i zrównoważonej gospodarki leśnej.

Jak radzić sobie na dywaniku

Eks-stażystka Marysia, obecnie piastująca niezwykle zaszczytną funkcję p.o. leśniczego leśnictwa Mazgaje, siedziała przed gabinetem nadleśniczego i machała sobie beztrosko nogą. Każdy inny pracownik Służby Leśnej drżałby w takiej chwili niczym liść osikowy, robiłby rachunek sumienia, wyobrażał sobie życie po ewentualnym wywaleniu z roboty na zbity pysk, ale nie Marysia.

Sekretarka patrząca na Marysię, nie mogła uwierzyć, że człowiek może zachować taki spokój na chwilę przed wejściem w paszczę lwa!

Strasznie chciało się Marysi zapalić i nie mogła się już doczekać, kiedy ją nadleśniczy zawezwie, kiedy już powie co ma do powiedzenia, a ona będzie mogła beztrosko wyjść przed okazały budynek nadleśnictwa (kilka osób na wsi twierdziło, że jest nawet bardziej okazały niż budynek ZUS w Białymstoku) i spokojnie oddać się nałogowi.

W pewnej chwili sekretarka podniosła słuchawkę telefonu, przyłożyła ją do ucha, zbladła i wypowiedział sakramentalne: „Tak, panie nadleśniczy!”. Odłożywszy słuchawkę, spojrzała na Marysię i zakomunikowała głosem nieomalże grobowym:

– Pan nadleśniczy czeka…

– No nareszcie!- zawołała nadal beztroska Marysia i wlazła do gabinetu (należy tu zwrócić uwagę, że „wlazła”, ponieważ jej wejście nie miało nic wspólnego z wejściami innych pracowników, przedziwnie przygarbionych i nieomalże pragnących klęknąć u progu – Marysia zaś wlazła, jak nie przymierzając do sklepu z wyrobami monopolowymi).

Chwała Jowiszowi Kapitolińskiemu, że nie powiedziała na widok nadąsanej gęby nadleśnego „A co szef taki zduczniały?”, choć prawdę powiedziawszy miała to na końcu języka.

Nadleśniczy zaś, patrzył na nią surowo i nawet nie zaproponował jej zajęcia miejsca siedzącego, co było jawnym znakiem, że gniewa się i Marysia ma w jego uznaniu „sporo za uszami”.

– Wezwałem tu panią, ponieważ otrzymałem meldunek od inżyniera nadzoru, że zachowała się pani wobec niego skandalicznie. Nie będę tolerował takich zachowań! Co ma pani na swoją obronę?

– A że niby kiedy zachowałam się skandalicznie?- wybałuszyła oczy eks-stażystka Marysia- Pierwszy raz w życiu ktoś mi takie coś zarzuca (tu Marysia nieco skłamała, ponieważ jej brawurowy tryb życia, stosowanie licznych używek i niestandardowe rozrywki, często stawiały ją w sytuacjach, które można nazwać skandalem).

– Podczas kontroli odbiórek i klasyfikacji drewna, przeprowadzonej przez inżyniera nadzoru, w oddziale 15a, w dniu dwudziestym stycznia – powiedział nadleśniczy.

– I że niby co ja zrobiłam? – dziwiła się dalej p.o. leśniczego Marysia.

– Nie może nazywać pani inżyniera darmozjadem, pasożytem i wrzodem na ciele Lasów Państwowych – powiedział surowo nadleśniczy.

– Dlaczego?- zapytała dosyć logicznie Marysia.

Nadleśniczy, który miał już przygotowaną długą tyradę, w której zamierzał zainsynuować Marysi co o niej myśli (albowiem pamiętał, że jej wuj naczelnik potrafi być nieprzyjemny i zasadniczo znajduje się bliżej ucha nowej Ekscelencji Derektora), zaniemówił z wrażenia. Z taką bezczelnością nie spotkał się jak długo był nadleśniczym. Zbiło go to z pantałyku na tyle, że zamiast zwyczajowych słów o tym, że na miejsce Marysi czeka dziesięciu w kolejce, że jest ona zakałą Służby Leśnej, że nie potrafi wykonać najprostszych poleceń, wypalił:

– Bo ma wuja biskupa! – i sam złapał się za usta kiedy wybrzmiały te słowa.

– Wielkie mi mecyje!- machnęła ręką p.o. leśniczego Marysia- Mój wuj jest naczelnikiem w Derekcji, to gadamy se z Mazgajem jak pociotek z pociotkiem!

Nadleśniczy wyglądał jakby gdzieś w głębi głowy, wybuchła mu niewielka petarda. Otwierał usta, to je zamykał. To samo robił z oczami. Tak bezczelnych słów nie usłyszał nigdy od nikogo. Tak bezambarasowego zachowania pracownika względem swej osoby nie zaznał nigdy.

– A poskarżył się Mazgaj, że mu powiedziałam, że może mnie w d… pocałować? A ten jego biskup nie taki straszny. Mój wuj naczelnik powiedział, żebym sobie głowy tym nie zawracała, bo przecież on też nie został naczelnikiem tak ot z przypadku, albo że był mądry czy coś takiego. Wuj Naczelnik przecież też ma wuja!

Nadleśniczy zbladł już całkiem i z tego wszystkiego zdobył się jedynie na krótkie:

– Poszła stąd!

A Marysia tylko na to czekała, bo w kieszeni bluzy polarowej paliła ją nieomalże paczka „Biełomorów”, które na czarnym rynku nabyła od znajomego Białorusina.

Gorzej wojny czyli dokumenty w LP

– Bladź!- zawołała z gniewem eks-stażystka Marysia. Właśnie zakończyła rozmowę z działem ochrony lasu w nadleśnictwie, który nakazał jej w nieprzekraczalnym terminie dwóch godzin podać rozmiar szkód od okiści.

– Co to jest ta okiścia? Co znowu te cholerne baby z biura wymyśliły?!- gderała gramoląc się do swego auta, albowiem czym prędzej wybierała się (prędzej nawet aniżeli pasterze do wiadomego Betlejem), do leśniczego Zdzisia, aby ten udzielił jej stosownych wyjaśnień. Kiedy była stażystką, wydawało się jej, że głównymi zajęciami leśniczego są: spożywanie kawy w kancelarii, gderanie na kolejne maile z pogróżkami z nadleśnictwa, szydzenie z szefostwa, a głównie z inżyniera nadzoru, strzelanie z kbksu do butelek za garażem, odkładanie kolejnych dokumentów do wypełnienia na półkę i jeżdżenie od wielkiego dzwonu do lasu, celem kpienia z robotników leśnych czy wizyt w sklepie położonym tuż pod lasem, gdzie uroczyście wypijano po piwie. Albo po kilku, jeśli był to akurat piątek.

Leśniczy Zdzisio długo patrzył na swoją eks-podopieczną, która za pomocą kilkunastu zdań, w które wplotła liczne wulgaryzmy, obrażające nieomalże całe biuro nadleśnictwa, a także większość pracowników derekcji regionalnej, derektora generalnego, kilka Zakładów Ochrony Lasu, a nawet prezydenta wyłuszczyła sedno problemu.

– Co to ta okiścia?!- zapytała na koniec, a minę miała przy tym jak hitlerowski kapitan u-boota, każący torpedować statek szpitalny na środku Atlantyku.

– Okiść – poprawił ją leśniczy Zdzisio- To mokry śnieg, pod którego naporem dochodzi do szkód w drzewostanach.

– To nie można tak od razu!?- tupnęła stażystka Marysia- Skąd ja mam wziąć takie informacje?!

Leśniczy Zdzisio wymownie pokazał swym palcem wskazującym w stronę dachu leśniczówki.

– Ze strychu?!- zdziwiła się stażystka Marysia- Czy tam jest jakieś archiwum?

– Nigdy się nie przyznawaj żeś była u mnie na stażu!- zdenerwował się leśniczy Zdzisio – Z największych zasobów informacyjnych w całych lasach Większych niż cały SILP, a nawet cała baza danych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych!  Zawierających informacje nie tylko o tym co było i jest, ale nawet o tym co dopiero się wydarzy! Z sufitu, ty…ty… Toboło!

 

Tam gdzie szyszki wiszą

Eks-stażystka Marysia, obecnie piastująca zaszczytną funkcję pełniącego obowiązki leśniczego leśnictwa Mazgaje, wpadała do kancelarii leśnictwa Krużganki, gdzie leśniczy Zdzisio z podleśniczym delektowali się uświęconą wszelką leśną tradycją kawą.

– Ten ch…j Mazgaj napisał na mnie notatkę służbową!- wypaliła od progu Marysia – Żeby go obesrało!

Leśniczy Zdzisio gestem leśnego weterana, doświadczonego setkami mniej lub bardziej kretyńskich notatek służbowych inżynierów nadzoru, wskazał eks-stażystce Marysi krzesło i zapytał głosem pełnym kurtuazji:

– W małym czy w dużym kubku?

– W dużym k…a jego mać!- westchnęła Marysia siadając, a cały czas myśląc o nieszczęsnym Mazgaju splunęła – Dziad jeden!

I tu padło jeszcze kilkanaście słów, które nie miały nic wspólnego ani z kulturą, ani z dobrym wychowaniem, a które swoją wulgarnością sprawiły, że zza ściany przemówiła małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka:

– Proszę, proszę jak to się wyraża narybek trwałej, wielofunkcyjnej i zrównoważonej gospodarki leśnej! Wróciła córa marnotrawna!

– Dzień dobry!- przywitała się Marysia, która jakkolwiek odważna i bojowa, a po dopalaczach czy bimbrze wręcz nie do zatrzymania, przed rosłą i postawną Kaszubką czuła zawsze respekt (tylko ten kto miał kiedykolwiek kaszubską lub niemiecką małżonkę, jest w stanie to zrozumieć).

Zza ściany dobiegło jakieś burknięcie, które równie dobrze mogło być „dzień dobry” czy zachętą do pocałowania małżonki tu i ówdzie.

– Cóż tam naskrobał na ciebie ten Mazgaj?- zapytał rzeczowo leśniczy Zdzisio.

– Że szyszek za mało na zrębie nazbierałam!- zawołała Marysia- Miała być tona szyszek, a ja zebrałam głupie dwieście kilo! O tu napisał, że: „…szyszki byli zbierane nieprawidłowo i niedokładnie….”!

– Napisał „byli”?- zainteresował się podleśniczy.

– Pisze tak jak mówi – powiedział leśniczy Zdzisio – A tak właśnie mówi, przecie on mimo wszystko z Podlasia.

– Jak taka gadzina na Podlasiu się uchowała?- rozważał dalej podleśniczy.

– Nie odbiegajmy od meritum sprawy!- poprosiła eks-stażystka.

– Skoro miała być tona, należało zebrać tonę – powiedział leśniczy Zdzisio- Trzeba było przywieźć do mnie baby na zrąb! U mnie szyszek zatrzęsienie! Niechby zbierały!

– Toż to nie jest drzewostan nasienny- wzruszyła ramionami Marysia – Szyszki należy zbierać z drzewostanów nasiennych!

– Ależ ty głupia Marysiu! – skarcił ją leśniczy Zdzisio – Szyszka jest szyszka. A gdzie zebrana to już najmniej ważne. Ważne żeby się zgadzały kilogramy z planu z wykonaniem! Na przyszłość zbieraj szyszki gdzie popadnie! Widzisz, teraz musisz pisać głupie wyjaśnienia!

– Już trochę napisałam- powiedziała skromnie Marysia.

– Daj przeczytać- powiedział leśniczy Zdzisio i pochylił się nad kartką, którą podała mu ek-stażystka.

Czytał dosyć długo, a kiedy skończył podniósł wzrok na Marysię i westchnął:

– Nie możesz wyjaśnieniu napisać, że inżynier nadzoru jest znanym w okolicy pośmiewiskiem i mało kompetentnym bałwanem, który piastuje stanowisko inżyniera wyłącznie dzięki wujowi biskupowi.

– Dlaczego?- wzruszyła ramionami Marysia.

– Primo: niczego to nie wyjaśnia w sprawie szyszek. Secundo: jeśli chodzi o wpływy i rozmiar pleców, to twój wuj naczelnik może pana biskupa pocałować w…

– Zdzisław!!!- ryknęła gromko i wściekle małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka.

A potem leśniczy podyktował długie wyjaśnienie, w którym Marysia kajała się, za swoje, wynikające z braku doświadczenia niedopatrzenie, a jednocześnie pokrętnie i w wyrafinowany sposób sugerowało, że inżynier nadzoru nie jest ani alfą, ani tym bardziej omegą

A w styczniu bez zmian…

Leśniczy Zdzisio z podleśniczym siedzieli w kancelarii leśnictwa Krużganki i nudzili się setnie. Z nudów przeczytali całą pocztę jaka przyszła do nich w ciągu roku na służbową skrzynkę. Chcieli nawet z nudów pouzupełniać brakujące wpisy w dokumentach kancelaryjnych, ale ogrom zadania i zaległości przerosły ich najśmielsze wyobrażenia, toteż z tym zadaniem dość prędko dali sobie spokój. Pili kawa za kawą i od czasu do czasu udawali się na pieszą przechadzkę po lesie, gdzie nie działo się absolutnie nic, gdyż nawet okoliczne złodziejstwo, z uwagi na ciężkie warunki meteorologiczne dało sobie spokój z pozyskaniem drewna.

Nuda wynikała z ponurego faktu, że przetarg na usługi leśne, ogłoszony gdzieś w listopadzie ubiegłego roku trwał w najlepsze, a końca procedury nie było widać. Zwłaszcza, że leśnictwo Krużganki stało się areną zażartej walki dwóch zakładów usług leśnych, które zapowiedziały walkę o leśnictwo do samego końca. Cóż ów „sam koniec” miał oznaczać nie wiadomo, ale mogło się to wiązać jakoś ze słowami nadleśnego, który szczerze zdenerwowany postawą ZUL, siejących ferment i niepotrzebne zamieszanie, zapowiedział, że „wyp… z roboty obydwa zakłady”.

Miejscowa ludność, pragnąca kupić gałęzie i inne drewno opałowe, odchodziła odprawiona z kwitkiem ( i ironicznym śmiechem leśniczego, który nie znosił ludności z Krużganków, gdyż światopoglądowo różnili się tak dalece jak rzymski cesarz Tytus od swego brata Domicjana) spod drzwi kancelarii, albowiem nadleśnictwo, mając na łbie szereg innych ważniejszych zadań, nie ustaliło jeszcze cennika na produkty drzewne i nie można było nimi handlować.

Nuda wyzierała z każdego kąta kancelarii i nic więc dziwnego, że obydwaj leśnicy zaczęli dyskretnie raczyć się wysokoprocentowymi nalewkami, produkcji podleśniczego. Aby nie zaalarmować małżonki leśniczego Zdzisia, rosłej i postawnej Kaszubki, największego wroga alkoholu na wschód od Wisły, nalewki trzymali w termosie.

Oczywiście zachowywali się aż nazbyt dyskretnie, albowiem małżonka zaniepokojona ciszą jaka dobiegała zza ściany kancelarii, wpadała tam z niezapowiedzianą kontrolą, a trzeba powiedzieć, że nawet najgroźniejszy z inspektorów jaki kiedykolwiek pracował w Lasach Państwowych nie potrafił tak wystraszyć leśniczego Zdzisia jak małżonka.

Jedno jest pewne – leśniczy chciał ukryć nieszczęsny termos przed wkraczającą zdecydowanie do kancelarii połowicą, natomiast małżonka chciała ów corpus delicti jak najbardziej ujawnić. Efektem zajścia zaś był upadek monitora komputera na podłogę, podbite oko podleśniczego i szereg ruszających się zębów (otrzymał silny cios termosem).

– Cóżeś narobiła stara jędzo!?- złapał się za głowę leśniczy- Jak my teraz będziemy grać w pasjansa? Wiesz jak długo jeszcze może potrwać nasza przymusowa przerwa w pracy!? Za cóż bogowie mnie pokarali taką żmiją!?

– Przepraszam Dzidek – wyjąkała małżonka leśniczego.

Owe przeprosiny były tak bezprecedensowym wypadkiem w dziejach wieloletniego i wielodzietnego małżeństwa leśniczego Zdzisia, że otworzył gębę tak szeroko jak pozwalały zawiasy żuchwy. Zaskoczony był również podleśniczy, przyzwyczajony że w takich chwilach do akcji wkracza Szarik, bestia rodem z piekieł, mieszaniec wyżła z chartem afgańskim. Trzeba przyznać, że chwila słabości małżonki trwała jedynie krótką chwilę, zwłaszcza, że komputer zdawał się działać poprawnie.

– Wszyscy mi powtarzali, żebym za ciebie nie wychodziła stary draniu! – zagrzmiała swoim głębokim barytonem małżonka – Wszyscy mi mówili, że najgorsze co może spotkać kobietę z Kaszub to mąż w Służbie Leśnej! Pijak i rozpustnik to synonimy leśnika! Skończysz w piekle wespół z całą resztą pracowników Lasów Państwowych, gdzie od dawna za waszą rabunkową gospodarkę leśną macie miejsce w kotłach ze smołą!

– A na ciebie, świadomie czerpiącą korzyści z rabunkowej gospodarki leśnej czeka kocioł największy!- odparował leśniczy Zdzisio – Hipokrytka!

Czy leśniczyna nie zrozumiała dokładnie ostatniego słowa, czy go po prostu nie znała, dość, że wypaliła do leśniczego słowami, których z całą pewnością nie używała na cotygodniowych spotkaniach Kółka Różańcowego:

– Oż ty ch…!

I pobiegła po Szarika.