Każdy derektor był kiedyś stażystą (prawie każdy)

– Dlaczego stażysta Romuś lata luzem po podwórku?- zapytał podleśniczy wchodząc do kancelarii, gdzie leśniczy Zdzisio zajmował się właśnie zaparzaniem najświętszej kawy kancelaryjnej.

– Jezus Maria! Znowu mi w klombie będzie kopał!- wrzasnęła zza ściany małżonka leśniczego, rosła i postawna Kaszubka- Dzidek! Tyle razy prosiłam, żebyś go samopas nie wypuszczał!

– Świetnie się rozumieją z Szarikiem!- odparł leśniczy- Niech sobie pobiegają razem, bo przynajmniej Romuś tak po lesie potem nie biega i nie straszy bociana czarnego i innych zajęcy!

– Czyż nie obchodzi cię los moich kwiatów?!- zahuczała małżonka.

– Przecież ci ich nie zje!- zdenerwował się leśniczy- Odkąd dostał rozstroju żołądka po cisowych igłach, nie żre żadnej zieleniny! A teraz przynajmniej nie zawracają mi głowy okoliczni wieśniacy, domagając się sprzedaży gałęzi, którzy widząc przed furtką leśniczówki szalejącego z psem stażystę, wolą je nabywać w innych leśnictwach.

– Doigrasz się Dzidek! Szarik jest przynajmniej zaszczepiony! Ludzi ze wsi nie można kąsać bezkarnie!- huczała małżonka niezadowolona.

– Weteryniarz nie chciał go zaszczepić- wzruszył ramionami leśniczy- Powiedział, że pomimo wielu czynników przemawiających za, nie może szczepić od wścieklizny Służby Leśnej ani do niej aspirujących!

– Jak myślisz, kim Romuś będzie po stażu?- zapytał podleśniczy patrząc jak stażysta Romuś pod oknem usiłuje ugryźć Szarika w ogon, a potem podjada mu z miski.

– Gdyby był bardziej sprawny w komunikacji, to pewnie zostałby jakimś inżynierem nadzoru, w zapomnianym przez Jowisza i innych bogów nadleśnictwie- westchnął leśniczy Zdzisio- Ale w związku z tym, że nie potrafi się nawet dokładnie przedstawić, a kompetencji nie ma żadnych i w to w żadnym z nieszczęsnych zakresów TZW gospodarki leśnej, nasz stażysta Romuś, zostanie jakimś starszym specjalistą w Derekcji, jak tylko zrobi się tam miejsce dla nowego pociotka. Może z czasem awansuje na jakiego naczelnika, któregoś z licznych, a niepotrzebnych wydziałów. A na razie, będzie podleśniczym, pucharem przechodnim, gorącym kartoflem, przerzucanym z leśnictwa do leśnictwa.

Leśniczy to tylko magazynier

Leśniczy Zdzisio z podleśniczym siedzieli pod sklepem na Skraju Puszczy i wspominali stare, równie podłe jak obecne, czasy.

– Nie było tego pierd…onego SILP-u- powiedział podleśniczy, wskazując szyjką butelki jakiś bliżej nieokreślony kierunek.

– Ani harvesterów- splunął leśniczy Zdzisio.

– Ani map numerycznych!- usiłował przebić go podleśniczy.

– Ani certyfikatów!- podniósł poprzeczkę leśniczy.

– Leśniczy był leśniczym, a nie zwykłym magazynierem pilnującym stanu magazynowego produktów drzewnych, któremu byle kto może w trakcie rozmowy telefonicznej naubliżać w sposób całkowicie dowolny i bez konsekwencji! Któż bowiem szanuje magazynierów? – popisał się sprawną ripostą podleśniczy.

Były to słowa, które dotknęły leśniczego Zdzisia w sposób znaczący, albowiem nic nie boli tak pracownika Służby Leśnej jak prawda o smutnych realiach zawodu jaki wykonuje. Pociągnął ostro z butelki.

– Bladź…- splunął leśniczy.

– Sukinsyny!- rzucił po chwili, mając zapewne na myśli wszystkich, którzy przyczynili się do sprowadzenia zajęcia leśniczego do tak banalnej i sponiewieranej roli. Ze smutkiem pomyślał o fartuchu ochronnym, który otrzymał w ramach BHP, a który swym zielonym kolorem i uniwersalnym krojem udowadniał, że osoba, która go otrzymała, piastuje jakieś stanowisko w składzie czy magazynie.

W tym momencie zza zakrętu pojawiła się postać Henia Małanki, lokalnego ekologa, pedałującego w wyraźnym wysiłkiem, na swojej starej, poniemieckiej damce.

– I tych kuźwa ich mać ekologów, też nie było!- splunął leśniczy po raz kolejny patrząc z niewysłowioną niechęcią na chytrą sylwetkę Małanki, który oszukując podstawowe prawa grawitacji, pedałując niezwykle powoli, zbliżał się do sklepu.

– Proszę, proszę! Pasożyty ze Służby Leśnej, prowadzącej rabunkową gospodarkę leśną!- zawołał ekolog- Cóż to? Narabowaliście się dosyć na dzisiaj? Ile nieszczęsnych drzew wycięliście dzisiaj rękami swoich zbójeckich drwali?! I cóż to pijecie? Oranżadę?

– Zamknij mordę krużganecki substytucie Wajraka!- wrzasnął leśniczy- Bo nie zdzierżę!

Małanka zsiadł z roweru i zasłonił się nim na wszelki wypadek, zamierzając kontynuować pożyteczną dyskusję. Ale nie zdążył powiedzieć ni słowa, kiedy jak grom z jasnego nieba, jak sokół wędrowny na gołębia, jak zimne ostrze gilotyny na kark Robespierre’a, wypadł zza sklepu Romuś, który przebywał tam za jedną z wielu swych potrzeb fizjologicznych.

Nie pomógł rower, ani zasłanianie się torbą na zakupy, ani nawet kilka próśb w rodzaju „oszczędź!”

Romuś stał nad obalonym ekologiem i za pomocą swych dzikich gestów, wrzasków i pojękiwań dowodził, jak zakłamana, pełna hipokryzji i dwulicowości jest polska myśl ekologiczna. Ekolog odpowiadał równie dzikimi wrzaskami.

– To jedyny sposób na rozmowę z nimi – powiedział podleśniczy wskazując szyjką butelki na leżącego Małankę i wyjącego nad nim Romusia – Na ichnie argumenty, odpowiadać równie treściwymi argumentami podobnie kompetentnych osób.