Bajka o strażniku leśnym Kocurze

Dawno, dawno temu, była sobie na głębokim Podlasiu (koło Trześcianki zdaje się) wioska. Zapomniana była ona od Boga, zarówno katolickiego, prawosławnego, ewangelicko-augsburgskiego czy nawet bisurmańskiego. Sami tam mieszkali złodzieje i rzezimieszki. Kradł tam każdy. Nieomalże od urodzenia, ponieważ złodziejstwo wysysano tam z mlekiem matki, nawiasem mówiąc, również kradzionym. Kradziono wszystko i wszystkim, i to na taką skalę, że po jakimś czasie pojęcie własności prywatnej straciło rację bytu. Nikt tam zatem nie przywiązywał się do dóbr materialnych wiedząc, że gdy tylko się odwróci, dobra owe zmienią właściciela co najmniej trzy razy. Jednym słowem, dzięki niepospolitemu złodziejstwu, udało się mieszkańcom wsi stworzyć to o czym mógł tylko pomarzyć Lenin, Stalin i nieboszczko Czegiewara: zaprowadzili u siebie prawdziwy komunizm. 

Największą namiętnością mieszkańców była jednak kradzież w rządowym lesie. Kto żyw wyruszał rankiem z wioski, żeby choćby chrustu uszczknąć o poranku, choćby wałeczek najmniejszy papierówki, a jak nie udało się czegokolwiek zwędzić, to trzeba było aż felczera z Rohozów wzywać, tak chorowali. 

Wkrótce lasy rządowe wyglądały tam, jak okolice Rijadu: drzew mało, ludzi dużo. Zorientowali się w nadleśnictwie, że ktoś im drzewostany ogołaca i wysłali tam strażnika leśnego nazwiskiem Kocur. 

Był to mąż ogromnej postury, brodaty, szpetny, za pasem srebrny czekanik nosił, czaszki złodziejskie czekanikiem trepanował. Wkrótce zaczął on porządek w lesie robić. Zawzięty był on i bezlitosny, jak kogo ze wsi złapał, truchło jego na najbliższym drzewie wieszał. Natłukł wioskowych tylu, aże zaprzestali złodziejstwa leśnego, bo w wielkim strachu byli. 

-Coż nam czynić?! Zdechniem bez reszty, kiedy w rządowym lesie kraść nam wstrętny Kocur nie pozwala! Jakby powietrze nam zabrał, przeklętnik!- biadolili pod rozkradzioną wiatą przystanku PKS. 

Mało wiele radzili i uradzili: trzeba strażnika leśnego pochwycić, łeb mu urżnąć, pakułami wypatroszony kadłub wypchać i postawić ścierwo na rozstajach, niech się inne leśniki boją! 

Jedna rzecz jest jednak radzić, inna uchwalić, a jeszcze inna uchwalone wykonać. 

Cóż z tego, że z trzy setki ich zebrały się? Cóż, że w widły byli zbrojni, w cepy okrutne, grabie straszliwe, kosy na sztorc postawione? Cóż, że buńczucznie poszli o północy do lasu, wrzeszcząc i dmąc w trąby blaszane i przysięgając, że przybiją ostremi gwoździe Kocurowe interesa do najbliższej osiki? 

Bo kiedy tylko usłyszeli, że oto Kocur zbliża się, pół setki pierzchło w stronę Narewki. Kiedy tylko w świetle miesięcznym ujrzeli jego okropną sylwetę, drugie pół setki uciekło w kierunku na Białymstok. Kiedy tylko zaryczał strażnik leśny, kolejne setka dała nogę na bagna, gdzie ze strachu, trwogi i zlęknienia, tak się pogubili, że pośród torfów, błota, żaden nie ocalał. 

Na resztę natarł Kocur wymachując kordelasem pozłacanym, co go otrzymał od Wielkiej Ekscelencji, za zasługi w wybijaniu szkodników i ekologów. Pół minuty nie minęło, kiedy reszta wioskowych leżała pokotem, skrwawiona i bez ducha, a Kocur latał pomiędzy i czekanikiem sprawdzał, kto żyw jeszcze. 

Chcieli wynagrodzić Kocura w derekcji, za zwalczenie złodziejstwa, ale miał on już wszystkie możliwe medali, ordery, kordelasy, dyploma i wódek wszelakich szaf pięć, toteż wymyślili, że najlepiej będzie, jak Kocur od nowa karierę będzie robił: dali mu wypowiedzenia miesiące trzy, z chałupy służbowej wywalili na mordę zbitą, ogłosili, że stosował metody średniowieczne, że prymityw i sadysta, że niech sobie gdzie indziej pracy szuka, bo u nich teraz jest porządek, bo wioska złodziejska co do nogi wybita. Morał z tej bajki jest taki, że kto w lesie wojuje, ten poza lasem ginie. 

Dodaj komentarz